Odzyskiwaniu przez Polskę statusu formalnej niepodległości w latach 1989, 1990, 1991 towarzyszyły wydarzenia i ich skutki: zjednoczenie Niemiec i rozpad Związku Sowieckiego – określające naszą sytuację geopolityczną na najbliższe dziesięciolecia. Niemcy po swoim zjednoczeniu w 1990 roku dołączyły do grona zwycięzców II wojny światowej. Rosja, w 1991 roku, wyłaniająca się z upadłych Sowietów, swego statusu zwycięzcy z 1945 roku nie straciła. Zarówno Niemcy, jak i Rosja, zyskały nowe – komplementarne wobec siebie i synergiczne – atrybuty geopolitycznej inicjatywy. Rosja dała Niemcom – pod zagospodarowanie w ramach Unii Europejskiej – bezcenny depozyt i wiano: swoje republiki bałtyckie i swoje demoludy – państwa byłego już Układu Warszawskiego i RWPG.
W rezultacie ukształtował się trwale, wymarzony przez Putina, geopolityczny styk zdominowanych i kolonizowanych przez Niemcy, unijnych państw Europy Środkowej i kontrolowanych bezpośrednio przez Rosję obszarów i państw Europy Środkowo-Wschodniej. Dzięki temu zjednoczone i mocarstwowe Niemcy na drodze swej cywilizacyjnej ekspansji zyskiwały geopolityczną przestrzeń, przez Rosję aż po Władywostok, ku Oceanowi Spokojnemu; Rosja zaś, poprzez niemieckie władztwo nad Unią Europejską poszerzała zasięg swej geopolitycznej penetracji aż po Lizbonę i wrota Oceanu Atlantyckiego. W rezultacie, co najmniej, od 2004 roku – poszerzenia Unii o państwa Europy Środkowej, można mówić o ukształtowaniu się rosyjsko-niemieckiego wału pacyficzno-atlantyckiego, który realnie powstał mimo przynależności Niemiec do NATO. Było to możliwe, bo aż do czasu prezydentury Donalda Trumpa NATO tolerowało swą geopolityczną słabość, właśnie na obszarze styku niemiecko-rosyjskiego, nie dając swym nowym członkom – państwom Europy Środkowej – takich samych gwarancji bezpieczeństwa jak państwom Europy Zachodniej.
Czy Polska mogła zapobiec tak pojętemu rozwojowi wydarzeń? Zapewne – swym potencjałem i w pojedynkę – nie. Ale była jeszcze jedna, istotna przeszkoda: brak samodzielnie ukształtowanej – antycypującej i neutralizującej zagrożenia – własnej doktryny politycznej.
Nie mogła takiej roli spełniać, praktycznie jedynie dostępna, bo odmieniana przez wszystkie przypadki i traktowana na wzór wytrycha – osławiona doktryna Giedroycia; najczęściej jednak stosowana do opisu relacji polsko-ukraińskich i układania polityki Polski wobec Ukrainy. Klasyczna doktryna Giedroycia w odniesieniu do Ukrainy wymaga od Polski: wyrzeczenia się jakichkolwiek roszczeń terytorialnych i imperialnych zakusów, a także bezwzględnego imperatywu działania na arenie międzynarodowej, na rzecz niepodległości i dobra Ukrainy, w myśl kluczowej zasady: „Nie ma niepodległej Polski bez niepodległej Ukrainy”. W intencji doktryny Giedroycia reguły te zyskują rangę polskiej racji stanu, a ich stosowanie nie jest uwarunkowane symetrią zachowań strony ukraińskiej wobec Polski. To jedna, praktyczna ograniczoność doktryny Giedroycia, z punktu widzenia polskiego interesu narodowego. Druga dysfunkcja dotyczy szerokości geopolitycznego spektrum, w którym „działa” doktryna Giedroycia. Ta, którą znamy z publicystyki paryskiej „Kultury” Jerzego Giedroycia i Juliusza Mieroszewskiego rozważa relacje polsko-ukraińskie w kontekście ich wspólnego losu w sowieckim bloku, w odniesieniu do jednego agresora i zagrożenia płynącego z jednego, rosyjskiego kierunku. Taki punkt widzenia okazał się jednak wielce wpływowy i został odwzorowany w oficjalnej, polskiej polityce zagranicznej wobec Ukrainy i Rosji na przełomie lat 90. XX wieku i pierwszej dekady XXI wieku, będąc praktycznie respektowanym przez wszystkie kolejne ekipy władzy, z czasami premierostwa Donalda Tuska włącznie, z wyjątkami: rządu Premiera Jana Olszewskiego i rządów PiS w latach 2005-2007.
SZYMON GIŻYŃSKI