Wiadro ziemniaków na miesiąc
Spaliśmy na ziemi, była to wczesna jesień więc nie było zimno. Na szczęście ten “kurort” trwał krótko. Przeprowadziliśmy się do wyczekiwanej samodzielnej izdebki, gdzie warunki okazały się bez porównania lepsze z dotychczas przeżywanymi. Pierwszą czynność, o którą zadbano, to higiena osobista. Mieliśmy wodę ze studni, piec, kuchnię murowaną, można więc było doprowadzić się do normalnego stanu czystości i jako tako żyć. Na kołchozowych polach, po wykopkach, nazbieraliśmy sporo ziemniaków na zimę. Ojciec i dwóch bracia dostali pracę w rzeźni. Z zatrudnieniem nie było kłopotu, ponieważ brakowało mężczyzn, których wcześniej zmobilizowano do wojska. Wszystkie prace wykonywały kobiety i kilkunastoletni chłopcy, m.in. ja. Praca była, ale zapłata za nią żadna. Za miesięczne wynagrodzenie można było kupić wiadro kartofli – 10 kg, nie mówiąc o mące, której w ogóle nie było w sprzedaży. Dyrektorem tej rzeźni była kobieta, miała na imię Sofia – nazwiska nie pamiętam. Kierownikiem straży zakładowej był człowiek o polskim nazwisku – Wolański. Lekarzem zakładowym – Bielajew, który zalecał chorym smarowanie pięt jodyną jako najlepsze lekarstwo na wszystko.
Teren tego zakładu był ogrodzony płotem i drutem kolczastym. Na każdym rogu była wieżyczka ze strażnikiem, czynna całą dobę oraz nocą spuszczone psy. Szczególna ochrona była spowodowana tym, że produkowano tam konserwy i wyroby mięsne dla wojska. Obowiązywał bezwzględny zakaz spożywania tych zakładowych produktów w czasie pracy. Za złapanie na czymś takim skazywano na rok więzienia. Za wynoszenie zaś, rok do 5 lat. Mimo tych surowych zakazów ludzie ryzykowali. Myśląc o ratowaniu siebie i swoich rodzin od umierania z głodu. Taki los spotkał wielu, także i mojego brata. Za skradzioną puszkę amerykańskiego smalcu (bo i takie produkty były w chłodniach przechowywane) dostał 5 lat łagrów w Magnitogorsku (magnetyczna góra). Jest tam do dziś centrum przemysłu metalurgicznego. Przepływa tam rzeka Ural, na której prawym i lewym brzegu usytuowany był łagier z tysiącami więźniów. W każdy dzień wywożono z niego zmarłych do zbiorowych grobów. Były doły, do których wrzucano trupy i zalewano wapnem, potem ziemią. Wyżywienie łagiernika wyglądało następująco: śniadanie – czarna, niesłodzona kawa, 1/2 kg chleba, obiad – zupa, i 200 g chleba, którą przywożono na miejsce pracy do kamieniołomów, kolacja – kasza z olejem roślinnym i kapuśniak z liści kapusty. To wszystko, co na liściach i w liściach było w zupie, do tego łyżeczka oleju. Takie jedzenie i ciężka praca powodowały dużą umieralność więźniów. Bratu wysyłaliśmy co miesiąc paczkę żywnościową do 5 kg. Była taka możliwość. Paczki składały się z darów, które docierały do nas z Ameryki, Anglii i z kradzionych tłuszczów z miejscowej rzeźni. Z darów otrzymywaliśmy konserwy, mąkę, słodycze i odzież, (przeważnie mundury wojskowe), odzież i obuwie dla kobiet i dla dzieci. Dzięki tym paczkom uratowaliśmy brata przed niechybną śmiercią z wycieńczenia i głodu. Dzielił się tym co otrzymywał z kierownikiem łagru. Był to polski Żyd. Ponieważ brat był szewcem, ten skierował go do tej pracy. Jednak na początku miał trudności z wykonywaniem narzuconej normy. Najpierw była to 1/4, po dwóch dniach 1/2, a po tygodniu wykonywał już tyle co nakazano. Brat był bardzo wycieńczony. Udało mu się przeżyć dzięki kolegom, którzy mu pomagali w przezwyciężeniu trudności. Tak, że po 6 tygodniach doszedł do sił i czuł się dużo lepiej. Co roku otwierała mu się jednak stara rana. Cierpiał z tego powodu. Zmarł w Polsce mając 72 lata. Aby nie podzielić losu brata, starszy zdecydował się wyjechać na południe, gdzie zgodnie z umową pomiędzy generałem Sikorskim i Stalinem organizowano polską armię. (cdn.)
Józef Hamerla