Historie rodzinne
Tomasz Onoszko urodził się 2 maja 1932, z matki Sabiny Trojanowskiej i ojca Jana, na polskich Kresach Wschodnich, gdzie jego ojciec, jako weteran wojny polsko-bolszewickiej, uczestnik Bitwy Warszawskiej, inwalida wojenny, otrzymał osadnicze nadanie ziemi.
Panie Tomaszu, czy zgodzi się Pan ze mną, że polska maksyma “szlachectwo zobowiązuje” jest dziedzictwem z pokolenia na pokolenie?
– W szlachectwie jest polskość. My jesteśmy zobowiązani do polskości. Tak wychowali mnie rodzice, a ja swoje dzieci. Dla Polski zawsze trzeba było wiele zrobić i wiele jej oddawać. Nieraz życie. Ojciec cały oddał się Polsce. Najpierw po szkole oficerskiej służył w armii carskiej, potem dostał się do niewoli austriackiej. W roku 1918 wraca do Polski, do Warszawy. Wstępuje do Wojska Polskiego. Służył w Noworadomsku, Przeworsku i we Lwowie. Potem wojna z bolszewikami. 16. sierpnia 1920 roku zostaje ciężko ranny. Otrzymał ziemię w powiecie Baranowicze, w województwie Nowogródzkim, w osadzie Planta.
Wspomniał Pan Ojca Jana. To był twardy wojownik.
– “Szlachectwo zobowiązuje”. Te tradycje ojciec odziedziczył po swoim przodku, Teodorze Onoszko z XVI wieku, który był rycerzem króla Zygmunta Augusta. Król, za odwagę, waleczność i patriotyzm nadał Teodorowi Onoszce szlachectwo wraz z herbem: w czerwonym polu podkowa, strzała i złoty krzyż. To było w 1547 roku. Dokładnie 458 lat temu. Tradycja rycerska, żołnierska, była w rodzinie bardzo żywa. Kuzyn ojca był przedwojennym, dyplomowanym pułkownikiem, inni kuzyni byli też oficerami, mój brat przeszedł szlak I Dywizji im. T. Kościuszki, stryjeczny brat zginął w Powstaniu Warszawskim. Potomkowie rodu Teodora Onoszki dobrze służyli Ojczyźnie.
Powróćmy na Kresy.
– Początkowo tubylcy byli wobec osadników nieufni, wręcz wrodzy. Zobaczyli jednak ciężko pracują, jak urządzają tę nadaną im ziemię, jak czynią wszystko od podstaw. Ile wkładają pracy, trudu i potu w to “nowe”. Wybudowaliśmy piękną siedmioklasową szkołę. Chodziły do niej wszystkie dzieci: Białorusinów, Ukraińców, Poleszuków. Każdy miał zajęcia osobno tyklo ze swojej religii. Poza tym wybudowaliśmy mleczarnię. Malała wokół bieda, ludzie zaczęli mieć pieniądze. Rodziła się nowa kultura pracy i życia. Po paru latach nastąpiła całkowita integracja. Polscy osadnicy założyli kasę oszczędnościową Stefczyka, korzystała z niej cała ludność, bez względu na narodowość. Te więzi różnorakie: kulturalne, gospodarcze, a nade wszystko samopomocowe, z roku na rok się pogłębiały. Osadnicy – z doświadczeniem wnosili w ich sposób bycia i gospodarowania polski obyczaj, polską kulturę, gospodarność. Nie na bagnetach, ale przykładem ciężkiej pracy i życzliwością. Ojciec był radnym w powiecie, a następnie w gminie. Bardzo pomagał miejscowym. Powodziło nam się źle. Siostry uczyły się w Baranowiczach. Brat chodził do gimnazjum. Był sad, konie, krowy, świnie. Kresy Wschodnie ożyły. Zaczęły się podnosić z porozbiorowej zapaści.
Opowiada Pan o Kresach sielskich, czystych, Kresach zgody i wzajemnej życzliwości, ale wcześniej powiedział pan, że nadanie tej ziemi stało się dla Waszej rodziny przekleństwem.
– Wynikało ono z wojny 39. roku. Przygniótł nas 17. wrzesień 39 roku. Wejście bolszewickiej dziczy. Jechali koło naszej Planty przy drodze Mińsk – Brześć Litewski dniem i nocą, przez dwa tygodnie. Czołgi, działa, armaty, piechota, konnica. Ustanawiali dzikie prawa. Prawa bezprawia. Aresztowania i wywózki. Pierwsi na liście do likwidacji byli oczywiście weterani wojny polsko-bolszewickiej z 1920 roku. Pierwsi na liście odwetu i zemsty za Cud nad Wisłą. Pierwszy akt ludobójczego programu Stalina. Nim wystygły silniki ich pojazdów zaczęły się aresztowania. Przede wszystkim urzędników państwowych. Lekarzy, nauczycieli, ludzi kultury, policjantów, urzędników magistrackich. Kto tylko stał trochę wyżej, szedł do więzienia. Dali nam za lokatora Białorusina z rodziną. Donosił. Mieliśmy pod dachem rodzinnym szpicla. Zabrali krowy, świnie, konie… wszystko. Zrobili parcelację naszej ziemi.
Powracamy do czasu ludobójczego terroru sowieckiego, stalinowskiego. Do wywózek i zsyłek.
– Z pięciu i pół miliona Polaków zamieszkujących Kresy Stalin i NKWD do kategorii elementów najniebezpieczniejszych dla sowieckiego imperium i systemu zaliczyli trzy miliony Polaków. Tyle miało być zesłanych. Ale nie zdążyli. W czerwcu 41 roku zaczęła się wojna niemiecko-sowiecka. Zdążyli zesłać milion sześćset tysięcy Polaków. A potem, w okresie 1944-1953, 400 tysięcy. Razem dwa miliony. Jak mówią źródła, wróciło 590 tysięcy. Dziś żyje nas jeszcze niewiele ponad 60 tysięcy zesłańców, Sybiraków. To były wówczas dzieci, które mają dziś po 70 lat i więcej. Reszta zginęła… Czy to nie jest ludobójstwo?! Przyszedł dzień 10. lutego 1940 roku. Miałem osiem lat. Pamiętam wszystko. Przychodzili głęboką nocą. Pół godziny na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Przypominali natarczywie, żeby wziąć piłę i siekierę. Furmankami zawieźli na stację 30 kilometrów dalej. Do pociągu, skład 60 wagonów. Bydlęce i towarowe. Do jednego wagonu wpychali 50-60 osób. Piętrowe prycze. Gołe deski. W podłodze dziura. To toaleta. Jednofajerkowy piecyk. To kuchnia. Tlący się ogarek. Płacz dzieci. Lament matek. Postój trzy dni. Nic do jedzenia. Woda z topionego śniegu. Gorącej dostaliśmy za Mińskiem. Potem przez Moskwę. Jeden miał kompas. Ustawił… Jedziemy na północ. Albo Archangielsk, albo Workuta… 10. lutego 1940 roku w głąb Rosji zesłano 220 tysięcy Polaków. Nie tylko osadników. Gajowych, leśniczych, lekarzy, nauczycieli, urzędników. Stalin wiedział, że jak ich zostawi, będą się organizować. A tak – jak mówił – będzie spokój z tą polską zarazą. Jechaliśmy przez trzy tygodnie. A potem furmankami do miejsc zesłania. W drodze umierali ludzie. Enkawudziści wyrzucali ich z pociągu na pobocza, na śnieg. To była normalna procedura. “Pociąg jest dla żywych – mówili – umarli muszą zostać w śniegu”. Polacy znaleźli się w obszarze KOMI SSR i w obłasti Archangielsk, gdzie i my wylądowaliśmy. Część już poza kołem podbiegunowym, my jeszcze przed nim. Co było najtragiczniejsze w tych zsyłkach… Były przecież zsyłki carskie np. Konfederatów Barskich. Nigdy jednak nie dotknęły dzieci. Bo dzieci nie zawiniły. Stalin jednak wychodził z założenia i w koło to powtarzał, że chwasty wyrywa się z korzeniami. Zawinił ojciec, matka, to należy również zniszczyć potomstwo. Wiedział dokładnie, że wszyscy jadą tam po śmierć. To było LUDOBÓJSTWO… Wylądowaliśmy w Tiarnyszu pośród czterech jezior, bagien i mokradeł. Wokół bezdroża. W 1941 przyszły wielkie roztopy. Wybuchła epidemia tyfusu plamistego, cyngi (awitaminozy), i dyzenterii (biegunki). Dzieciom oczy wypływały z oczodołów. Wypadały zęby. Ludzie umierali całymi rodzinami. Pięcioro Sobalskich, dziewięciu Zająców, dziesięcioro Białobrzeskich. Pluskwy spadały na nas z sufitu. Były tak głodne, że mogły zagryźć na śmierć. Dostawaliśmy 300 gram chleba i pół talerza “zupy”. To była racja na 24 godziny. Był raj, jak zdechł koń. Zjadało się go “z kopytami”. Potem naczelnicy NKWD kazali zdechłe konie oblewać naftą i zakopywać. “Żeby Polaki nie jedli”. Ale po trzech dniach, ukradkiem, konia się wykopywało i jadło. Znowu był raj.
Polepszyło się po układzie Majski – Sikorski. Łagry zamknięto. Część wyjechała do Andersa. Z Tiarnyszu przenieśli nas do wsi Sija. Dzień pracy był 12-godzinny. Bez dnia wolnego. Jak nie poszedłeś do pracy, to do łagru. Potem znowu Berling upomniał się o Polaków. Stalin obiecał mu, że tych z północy przeniesie bliżej Kaukazu, bliżej południa. W roku 1944 trafiliśmy na Ukrainę. Ale najpierw do Archangielska na tygodniową kwarantannę. Kilkadziesiąt tysięcy Polaków. Dzieciom nie wolno było wychodzić z kwater. Były bowiem przypadki, że te, które wyszły bez opieki, nie wróciły. Kanibalizm. Był głód. Głód to była straszna rzecz. Zmuszał człowieka do wszystkiego. Śmierć stała się czymś zwyczajnym. Nie było współczucia, czy łez. Była otępiała odporność, zobojętnienie i znieczulica. Na Ukrainę jechaliśmy cały miesiąc. Przez rosyjski cmentarz. Koszmar pól bitewnych koła Kurska i Charkowa, zniszczonej Moskwie. Obok niewyobrażalnie ogromnych zbiorowych mogił gdzie stały całe “dywizje” krzyży z zawieszonymi hełmami. Wtedy Sowieci stali już nad Wisłą. Był lipiec 1944 rok. Lublin był wolny ale do Polski nas nie puścili. Z Połtawy trafiliśmy do stacji Głobino, skąd dyrektorzy zabierali nas do sowchozów i kołchozów do pracy. Jeden z nich zabrał nas do siebie, obiecując mieszkanie i kartofli ile kto zechce. Jechaliśmy z nim przez nieskończony step, na koniec świata. Z daleka zobaczyliśmy wielką budowlę. To był chlew. A my mieliśmy w nim mieszkać. Przegrody po świniach. Większe rodziny 5-6-cio osobowe dostały dwie przegrody. My też. Stały tam żelazne łóżka. Trochę słomy lub burjanu (chwast). To było mieszkanie. Kartofli dostaliśmy, ile kto mógł w worku unieść. Dali na głowę po pół litra oleju. W dzień przyjazdu nie kazali iść do pracy, kazali odpoczywać. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Po czterech i pół roku po raz pierwszy zobaczyłem sady. Jabłka, grusze, ogórki. Uprawy buraków. Zaczynały się żniwa, był sierpień. Ukraińska ziemia, jak bardzo żyzna… Takie piękne łany zboża. Zwłaszcza pszenicy. Wiatr nimi kołysał jak złotym oceanem. Jakby czesał, złote włosy. Naszym dramatem było to, że nie mieliśmy żadnych środków do mycia. Myliśmy się popiołem ze słomy. Chlew, nasze mieszkanie, był pełen szczurów. Polubiły nas. Biegały po nas w nocy. Pozbyliśmy się plagi pluskiew, prusaków, komarów i muszek, a trafiliśmy na “szczurzy bal” i imperium wszy. Wszawica była powszechna. Dziennie zabijałem około stu. W listopadzie trafiliśmy do wsi Pustowitowo. Duży dom, kilkanaście wielkich pokoi. W każdym po kilkanaście osób. Uzbecy i Żydzi, ludzie spod Stalingradu. Ja, mając 13 lat, zbierałem każdego dnia chrust na podpałkę. Brat był w wojsku u Berlinga, siostra pracowała w Sowchozie, ojciec tam stróżował. Tam byliśmy 18 miesięcy, do stycznia 1946 roku. Tym którzy mieli obywatelstwo polskie umożliwiono powrót do Polski. Stało się… Tak jak staliśmy. Obdarci strasznie, w strzępach, w łachmanach. Pogryzieni przez wszy, opuchnięci, 10. lutego 1946 roku, dokładnie w szóstą rocznicę wywózki stanęliśmy w Chełmie. Już w Polsce, Ojczyźnie. Jak się później okazało, w jakże innej Polsce od tej, o której marzyliśmy w długie białe noce pod kołem polarnym w Tiarnyszu… I po raz pierwszy po sześciu latach zobaczyłem księdza. Była polowa msza dla naszego transportu. Pamiętam tę mszę, jakby to było wczoraj. Przejmujący, bezbrzeżny płacz wielkiego tłumu łachmaniarzy, obdartusów, oberwańców. Potem był Radom i Częstochowa. Było jeszcze ciemno, wczesny zimowy ranek, kiedy cały transport ruszył na Jasną Górę. Dozorcy, odgarniający śnieg pytali. widząc ten tłum w łachmanach: “A wy skąd?” “My z zsyłki od Stalina” – odpowiadaliśmy. Mieli łzy w oczach. Msza przed Cudownym Obrazem. Kiedy dziś tam przychodzę i przymknę oczy, to wydaje mi się, że stoję pośród tej zesłańczej pielgrzymki. Wspomnienia nie zasypiają. Potem był Wrocław, praca w Kątach Wrocławskich. W 1948 roku ojca sparaliżowało. Odjęło mu mowę. Leżał w klinice. Trzeba było płacić. Już w wieku 15-16 lat musiałem ciężko pracować. Ale była nadzieja i ludzie byli inni. Było pełne współczucie, życzliwość, szacunek wzajemny, pomoc, jedność w biedzie. Po prostu miłość bliźniego.
O swoim dramatycznym losie opowiada pan bez żalu, bez cienia pretensji do kogokolwiek, bez złości i gniewu. Nawet z uśmiechem, mimo oceanu krzywd i poniżenia, jakie Pana i pańską rodzinę spotkały.
– Powiedzieliśmy już na początku, że szlachectwo zobowiązuje. A szlachectwo to przecież godność, człowieczeństwo i wiara. Mama wzięła z sobą na zsyłkę Obraz Matki Bożej Karmiącej. Ona nas karmiła nadzieją, dawała siłę przeżycia najtrudniejszych chwil. I z nami wróciła do Polski. Bóg mi dał tę łaskę, że zachowałem życie, ocalałem. Każdy z nas, Polaków, którzy ocaleli, musi dziękować za to Bogu i pamiętać, że z 36-milionowego narodu w 1939 roku, sześć milionów zamordowali Niemcy i Rosjanie.
Nadszedł czas pokoju…
– Może i nadszedł. Pracowałem w Kątach, we Wrocławiu, w Łodzi. Później jeszcze dwa lata ludowe wojsko. Nauka “miłości” do Związku Radzieckiego do Stalina… Potem osiadłem w Częstochowie. Zaocznie szkoła średnia, Politechnika Gliwicka, trochę nauki na uniwersytecie. I praca jako nauczyciel zawodu. Całe noce i wieczory poświęcone nauce by zdobyć wykształcenie, a potem być dobrym nauczycielem. 30 lat przepracowałem w szkole średniej. O tamtych latach młodym mówiłem mało. Tak samo milczeli, sparaliżowani strachem, repatrianci powracający z Syberii do Polski w roku 1956 i później. Opuchnięci, obdarci, głodni, obszarpani… Tak samo jak my, tylko 10 lat po nas.
Jakie Pan ma marzenia, kiedy krząta się Pan na swojej działce, kosi trawę, sieje żyto, zbiera śliwki, jabłka i gruszki, tak jak kiedyś, w waszej Plancie, osadzie na Kresach Wschodnich…
– Proszę Boga o to żeby mi dał zdrowie. A to, co dzieje się dziś z Polską, bardzo przeżywam. Myślałem, że powstanie Polska na wzór drugiej Rzeczpospolitej. Że będzie suwerenna państwowość, patriotyzm. A jak patrzę, co się dzieje, jestem załamany… Ta Unia do której weszliśmy. Ja zachodowi nie wierzę. W 1939 roku ze strony Anglików czy Francuzów nie padł ani jeden strzał w obronie Polski. A dzisiaj? Już jesteśmy sprzedani. Mnie chodzi o to, żeby młode pokolenie nie zatraciło polskości, patriotyzmu. Żeby Polska trwała nadal, Polska za którą ludzie życie oddawali. Nie pytali, ile co kosztuje. Nie… A dziś? Tylko pieniądz… Wszystko inne stracone.
Dziękuję za rozmowę.
PIOTR PROSZOWSKI