Dzięki uprzejmości szefostwa Cinema City, miałem przyjemność znaleźć się w gronie szczęściarzy, którym udało się, jako pierwszym od blisko pięciu lat obejrzeć w Częstochowie film w normalnym kinie.
Od razu uprzedzę, że nie będę się na nikim wyżywał, za pewien falstart, który miał miejsce zaraz po oficjalnym otwarciu “Cinema City – Wolność”, bo byłoby to z mojej strony nietaktem, po – że się tak wrażę – “skonsumowaniu” zaproszenia na premierową projekcję. Przeciwnie, doceniam wysiłek firmy, która po latach wstrzymywanej budowy multipleksu, postawiła sobie za punkt honoru doprowadzenie inwestycji do końca i otwarcie obiektu w zapowiedzianym terminie. A przecież życie płata nam różne psikusy, więc w sumie każdemu mogło się coś podobnego przydarzyć.
Rzecz, jednak nie w tym. Otóż osobiście, jako miłośnik dobrego filmu, przeżywałem boleśnie brak w naszym mieście przybytku Dziesiątej Muzy. Właściwie nie wiem, co bardziej by mnie zmartwiło, czy (nie daj Boże!) brak teatru, likwidacja filharmonii, czy ciągnąca się w nieskończoność budowa kina. Chyba jednak wszystko, po równo. Z drobną uwagą, a mianowicie zamknięte podwoje kina stały się wymownym znakiem upadku cywilizacyjnego i sprowincjonalnienia naszego grodu. Każdy lokalny patriota odbierał to przecież jako osobiste upokorzenie jego częstochowskiej dumy, spotęgowane na dokładkę niewinnie brzmiącymi zaproszeniami na seanse do (bez obrazy) Kłobucka, Lublińca, czy Praszki. Znam paru takich desperatów, którzy targali się na czyny heroiczne i jeździli na przykład pociągiem do Gliwic by obejrzeć “Harrego Pottera”. Jeszcze inni zapuszczali się aż do Krakowa na “Władcę Pierścieni”.
Aż tu nagle – mamy kino w Częstochowie! Nie trzeba już tłuc się pociągiem sto dwadzieścia kilometrów i bez kompleksów można spojrzeć w oczy sąsiadom z Myszkowa i Radomska. Jest kino i to jakie! W tym miejscu przyznać się muszę, że jako wyznawca konserwatywnych wartości długo byłem sceptycznie nastawiony do idei budowy multipleksu. Z żalem myślałem o tym, że na moich oczach do historii przechodzą swojskie klimaty z czasów mojej młodości, które pamiętam jeszcze z sal kinowych w “Relaksie” czy “Wolności”. Po prawdzie irytowało mnie to, co zawsze niemal działo się podczas seansów. Mam na myśli chrupanie popcornu, siorbanie coli i zapachy żywcem przeniesione z autobusu komunikacji miejskiej latem, w godzinach szczytu. Można by zaryzykować stwierdzenie, że dość przeciętny standard skutkował nieraz u publiczności etykietą poniżej oczekiwań. Legendą są też owiane niezwykle sugestywne i spontaniczne komentarze niektórych widzów, dotyczące wybranych scen z filmu. Ale mimo wszystko już taka jest chyba natura człowieka, że trudno mu się rozstawać z tym, do czego się przyzwyczaił.
Tymczasem w “Cinema City – Wolność” oprócz komfortowych warunków odbioru filmów zapewniono takie, skądinąd niewyszukane, luksusy jak: szatnia, klimatyzacja i kawiarnia. Widz siedząc w nieprzyzwoicie wręcz wygodnych fotelach jest w stanie obejrzeć nawet obie części “Krzyżaków” lub “Przeminęło z wiatrem”, jednym cięgiem. Nie mówiąc już o tym, że nie rozprasza go żadne mlaskanie ani chlipanie a zapach prażonej kukurydzy wydaje się jakby bardziej subtelny.
Cóż, świat się zmienia i my też. Dzisiaj, w epoce kina domowego, trzeba byłoby mieć dużo samozaparcia albo fałszu, żeby rozsmakować się w standardzie z czasów późnego Gomółki i przez dwie godziny wyciągać do bólu szyję zza pleców rosłego sąsiada z przedniego rzędu, przy akompaniamencie dobywających się niczym z jakiejś tuby dźwięków.
Częstochowianie, czas wybrać się spacerkiem do kina, wszak po latach postu od tej przyjemności należy się nam to z nawiązką. Żeby tylko to, co tam oglądać będziemy okazało się godne przybytku, który dlań przygotowano.
ARTUR WARZOCHA