Stronię od przeprowadzania wywiadów ze znajomymi. Nie dlatego, że ich nie lubię, broń Boże, ale najczęściej z nadmiaru wesołości trudno je potem “poskładać” w logiczną całość. Podobnie było z rozmową z Anią i Kubą Jakubowskimi, którzy w maju pobrali się, a na początku września otworzyli swoją pierwszą wspólną wystawę “Nowożeńcy”. Wyszła z tej rozmowy, jak mówi Ania o swoich obrazach, “sytuacja rozedrgania”.
To jest Wasza pierwsza wspólna wystawa?
– Ania: Tak, wspólna pierwsza. Dla mnie już druga indywidualna.
– Kuba: Moja szósta.
To teraz musicie wyrównać.
– A: Ja muszę podgonić zdecydowanie (śmiech), ale nie współzawodniczymy w żaden sposób, nie ścigamy się, kto zrobi więcej wystaw.
Czy świadomość, że Wasze prace znajdą się na wspólnej wystawie wpłynęła w jakiś sposób na kształt obrazów?
– K: Tak, zdecydowanie tak. Nie myśleliśmy o tym, żeby zrobić wspólną wystawę, zaproponował nam to Bartek Frączek, z galerii Steel Forest. Pomysł spodobał się nam. Niedawno robiliśmy dyplom, mieliśmy więc dużo gotowych prac. Ale na tę wystawę chcieliśmy przygotować coś specjalnego. Poszliśmy do galerii, wymierzyliśmy pomieszczenia i zabraliśmy się za malowanie obrazów “pod wnętrze”, nawet ten największy “Taniec” powstawał dla konkretnego miejsca.
– A: Chociaż koncepcja tego tańca, to zrodziła się wcześniej…
– K: Dużo wcześniej, jeszcze przed ślubem.
Posmarowaliście buty farbą?
– K: Nie, weszliśmy butami do miski z farbą i potem zatańczyliśmy na płótnie, a jak tam się ta farba układała, to już nas w sumie nie obchodziło.
– A: Płótno powstawało w różnych miejscach – na łące, boisku szkolnym, w pracowni.
Przy jakiej muzyce tańczyliście?
– K: Przy “Weselu” Marka Grechuty. Wyglądało to jak taniec, ale chcieliśmy nadać temu inną rangę i dlatego zaczęliśmy porządkować przestrzeń. Zabieraliśmy płótno ze sobą i dokładaliśmy jakieś warstwy, elementy, które były związane z tańcem, ale też pochodziły z naszej podświadomości. Zdawaliśmy się na przypadek, czyli efekt można nazwać “kontrolą przypadku”.
– A: Na tyle fajnie się bawiliśmy, że stwierdziliśmy, że raz w roku będziemy robić taką wspólną wystawę.
– K: Wspólna wystawa często kojarzy się z malowaniem przez dwie osoby, jedna zrobi dziesięć obrazków, druga tyle samo. To najczęstsza sytuacja, dlatego my chcieliśmy zrobić te “szmaty”, jak mówimy na swoje obrazki, wspólnie.
Dlaczego “szmaty”?
– K: (śmiech) No, bo to jest luźny materiał. Można go zwinąć, zabrać ze sobą na łąkę, on jest taki swobodny w charakterze. Nie jest naciągnięty na krosno, nie jest takim wielkim obrazem, ale “szmatą” właśnie, którą można gdzieś rzucić, schować, przenieść.
Czy podczas pracy zdążyliście się o coś pokłócić?
– K: Przy malowaniu raczej nie… nie w związku z obrazem (śmiech).
– A: Zastanawialiśmy się, jak to będzie, kiedy inna osoba będzie tworzyła to samo płótno, ale nie było aż tak źle.
– K: Mieliśmy z tym sporo zabawy, nie podchodziliśmy tak super poważnie, może dlatego wszystko poszło gładko. Przypuszczam, że gdyby przyszło malować jakiś malutki obraz, na jeden temat, to byłoby gorzej.
Podoba mi się forma tego dzieła, podkreśla istotę sakramentu małżeństwa, który z dwojga tworzy jedno ciało. W jedynym płótnie wyraża się więc dwoje osób, ale, w pewien sposób, już nie dwoje… Uważam, że ta forma świetnie nadaje się dla takiego projektu jak “Nowożeńcy”.
– K: Nie podchodziliśmy do pomysłu od takiej strony, ale bardzo fajnie, że tak to czytasz. Oprócz tego płótna były tam jeszcze dwie inne “szmaty”, które każdy z nas robił osobno.
Podoba mi się także swobodny, jak powiedzieliście, charakter prac, to, że da się je ze sobą zabrać sprawia, że nie są odtwarzaniem minionych już emocji, ale są rejestracją emocji na żywo, coś co się zdarzy jest utrwalane na bieżąco. Tak działa sejsmograf.
K: No tak, to rzeczywiście zupełnie inny sposób malowania niż przy sztaludze, w pracowni. Możesz taki obraz zabrać, gdzie chcesz. Przez cały rok dopracowywać, nawet po centymetrze kwadratowym. Bardzo nam się to podoba i dlatego chcemy to kontynuować, planujemy co roku zorganizować wystawę takich właśnie prac.
Jeśli będziecie co roku coś domalowywać, to po latach wyjdzie Wam małżeński pamiętnik.
– A: Zastanawiamy się, czy pracować dalej na tym samym materiale, czy doszywać nowe fragmenty i je wypełniać.
K: Można np. przez 10 lat malować to jedno płótno, żeby lata się nakładały, żebyśmy tracili to, co już przeżyliśmy i namalowaliśmy. Tak jak w życiu, ulatują nam chwile, nakładają się lata na lata, to proces. Tak jak w sztuce.
Piszecie pamiętnik na płótnie. Czy to jest jeszcze sztuka?
– K: W sztuce nie o to chodzi, że nie można czegoś dodać, ale żeby nie było można ująć.
Zostawmy na chwilę sztukę i pogadajmy o życiu. Czytałem w jednym z wywiadów z wami, że chcecie założyć przedszkole. To prawda?
– K: Mieliśmy kiedyś taki pomysł, ale to nie są plany realne na dziś. Chcieliśmy żeby to było coś alternatywnego, co nie kojarzyłoby się ze szkołą czy przedszkolem, uczyłoby trochę innej wrażliwości niż szkoła, może jakaś świetlica.
Wracamy do sztuki, bo się zrobiło zbyt życiowo… Na koniec o reszcie obrazów, bo cały czas gadamy o tańcu.
– K: Wielu ludzi zauważyło, że “szmaty” – moja i Ani – są zupełnie inne, ale w tej robionej razem widać elementy wspólne. Ja starałem się szukać formy, plamy, ale nie wiedziałem, jak ją znaleźć, nie miałem pomysłu. To sprowokowało mnie do tego, żeby wylać trochę farby na płótno, zwinąć je, dopóki farba jest mokra i potem odwinąć. Stworzyły się dzięki temu odbitki, jakieś załamania, zagięcia. Zadziałało. Potem starałem się zamknąć kompozycję wokół. A elementy, które się tam pojawiły: klucze i akcenty kolorystyczne, są nawiązaniem do tego, co robię w swoich innych pracach. Kiedy robiłem wystawę rysunku, odbijałem cały czas klucze, które znalazłem kiedyś w piwnicy. Nie zarzucam tego tematu. Znalazło się też na płótnie kilka akcentów czerwonych, w poziomie i w pionie. Poziom to linia horyzontu, którą ja z reguły w obrazach zawieszam wysoko, a te piony, to droga. Horyzont i droga oznaczają, że gdzieś dążymy, gdzieś jest koniec, ale ten koniec jest też początkiem, nie jest to początek końca, ale koniec początku.
– A: Mnie zdominowało otoczenie. Pierwszy raz działaliśmy na wielkiej łące, w kontakcie z naturą i zaczęły powstawać przestrzenie takiego rozedrgania, odbijałam różne trawy, kłosy i od tego się zaczęło. Potem to wszystko porządkowałam. Akcentowałam jakimiś mocnymi elementami.
– K: Te “szmaty” są utrzymane w charakterze naszych obrazów z ostatniego czasu. U Ani delikatność i zawieszanie w przestrzeni, wszystko jest niekoniecznie osadzone w realiach, jest płynne, pływające. W odbiorze trzeba się inaczej koncentrować, pójść po znakach, które gdzieś tam są w obrazie. Moja “szmata”, działa na zasadzie plamy, to jest “siatkówkowe”, działa tylko na oko.
Pytał:
ŁUKASZ SOŚNIAK