Dla goniących wiecznie za tzw. “newsem” dziennikarzy warszawskich (i nie tylko warszawskich), minister Ludwik Dorn to, bez wątpienia, ciężka sztuka do zgryzienia. Może to nieładnie wyrażać się tak o mężu stanu, jednym z kilku najważniejszych polityków w Polsce, ale trudno lepiej wyrazić relacje w jakie wchodzi z żurnalistami ten niezwykle inteligentny i posiadający olbrzymią wiedzę, człowiek.
Muszę przyznać, że prowadzenie w radiu, tudzież w telewizji wywiadów z Ludwikiem Dornem to nie lada wyzwanie dla dziennikarzy. Zarówno erudycja, jak i sposób prowadzenia analizy i synteza, konstruowanie myśli, a także wyprowadzanie, czasem zawiłych wzorów retorycznych, są bez zarzutu. Minister Dorn nie unika też złośliwego dowcipu, z tym, że nigdy nie słyszałem, by zniżył się do poziomu politycznego rynsztoka.
Jednak błędem byłoby twierdzenie, że lider Prawa i Sprawiedliwości jest ugrzecznionym interlokutorem, wazelinującym swoim rozmówcom. Przeciwnie, nieraz widziałem, jakie męki przechodzili w studio dziennikarze, którzy musieli wytężyć wszystkie swoje szare komórki, by nie wypaść z tempa dyskusji, dyktowanego przez Dorna. W przeciwnym razie, dla prowadzącego rozmowę skończyłoby się to katastrofą i byłoby po programie.
Przesadą byłoby również stwierdzenie, że Ludwik Dorn swoimi wypowiedziami nigdy nie zrobił krzywdy swoim politycznym adwersarzom. W czasach opozycji parlamentarnej był pierwszym katem i postrachem całego SLD i ówczesnych rządów. Dobrze zapamiętają baty, które dostali od niego tacy politycy, jak Miller, Janik, Dyduch czy Szmajdziński.
Pewnie dlatego teraz z wielką satysfakcją czytają różne smaczki, publikowane na temat szefa MSWiA, przez codzienne gazety. Choćby ostatnia “afera” dotycząca zarejestrowanej szesnaście lat temu i nigdy nie rozpoczętej działalności gospodarczej pod nazwą: Ośrodek Badań Sondażowych. Okazało się, że choć Dorn z pracą swojego ośrodka nigdy nie ruszył, to nigdy tej działalności nie wyrejestrował. Jakby tego było mało, konsekwentnie nie umieszczał tego faktu w swoim oświadczeniu majątkowym, a według przepisów powinien.
Ot i pasztet! Nareszcie się udało: trafiony, …ale czy zatopiony? Nieważne, za to przyszedł czas, by za te wszystkie złośliwości z jego strony, celne riposty, odsyłanie dziennikarzy, aż wrócą przygotowani wziąć wreszcie odwet i poużywać sobie do woli! Czy władze partii wykażą się pryncypialną postawą i wyciągną wobec wicepremiera konsekwencje, to już sprawa drugorzędna. Bo w tej zabawie każda błahostka jest dobrym pretekstem by gonić króliczka.
ARTUR WARZOCHA