Piosenkarka Justyna Królak pochodzi spod Jarocina, gdzie skończyła liceum. Do Częstochowy przyjechała najpierw na studia a potem już na stałe w 1999 roku. Pracuje w Urzędzie Miasta, w Wydziale Planowania Przestrzennego
Wokalistyka jazzowa to dość nietypowe zainteresowanie jak na urzędniczkę magistratu. Skąd takie zainteresowanie?
– Od dziecka, gdzieś w środku tkwiła moja miłość do muzyki. To pojawiało się i znikało, a pierwszy moment, gdy pomyślałam „a może zacznę śpiewać” pojawił się w liceum, gdy miałam 18 lat. Wówczas, tak z marszu, trafiłam na Festiwal Piosenki Młodzieżowej, który odbywał się w Jarocinie. Zakończył się dla mnie sukcesem, wygrałam nagranie płyty w Poznaniu. Niestety, nic z tego nie wyszło, bo wybrałam zbyt mało komercyjny materiał, z pogranicza właśnie jazzu do muzyki Wiesława Wolnika. Płyta się nie ukazała, ale nagrania zostały, więc może w przyszłości do tego wrócę. Potem długo, długo nic się nie działo, oprócz śpiewania przy okazji różnych okolicznościowych uroczystości, na akademiach czy tzw. chałturach – weselach i dancingach – by zarabiać.
Solo czy w zespole?
– W zespole mojego kolegi, z wykształcenia muzyka. Dzięki temu mogłam zarobić pieniądze na studia, ale przy okazji ta współpraca dała mi dużo doświadczenia muzyczno-scenicznego.
Pani działania były amatorskie?
– I spontaniczne. Do dzisiaj nie mam profesjonalnego wykształcenia muzycznego. Ukończyłam jedynie pięć klas fortepianu w ognisku muzycznym. Żałuję, że tylko tyle. Czuję, że brakuje mi pianina. W wokalistyce jest o wiele łatwiej, gdy można sobie samemu coś zaakompaniować. Śpiewanie – powiedzmy – profesjonalne zaczęło się trzy lata temu, gdy trafiłam do Częstochowskiego Stowarzyszenia Jazzowego. To też był zupełny przypadek. Podpisałam umowę z hotelem Ibis. Potrzebowali wokalistki śpiewającej po francusku, więc się zgodziłam. Tuż przed imprezą mój akompaniator zostawił mnie na lodzie i musiałam szybko znaleźć zastępstwo, takiego muzyka, który będzie w stanie właściwie bez przygotowania zagrać około trzydziestu francuskich numerów. Zadzwoniłam do Stowarzyszenia i ówczesny prezes Wojciech Puszek skierował mnie do Janusza Sołtysika. Tak zaczęła się moja prawdziwa przygoda ze śpiewaniem. Jestem wdzięczna losowi za ten splot wydarzeń, bo przyglądałam się z boku środowisku jazzowemu, ale nie miałam odwagi zbliżyć się do niego. Od momentu, gdy zaopiekował się mną Janusz Sołtysik wszystko drgnęło do przodu.
A dlaczego właśnie jazz stał się Pani ulubionym?
– Do jazzu dojrzewałam od dzieciństwa. W moim domu słuchało się jazzu, głównie dzięki mojemu starszemu bratu studiującemu trąbkę – namiętnie słuchał Milesa Davisa. A mnie również od dziecka ciągnęło w kierunku tej muzyki, nie słuchałam Majki Jeżowskiej, tylko Grażyny Łobaszewskiej czy Ewy Bem.
Jak zatem potoczyła się współpraca ze Stowarzyszeniem?
– Moja, trzyletnia już, współpraca z Januszem Sołtysikiem jest bardzo owocna. Janusz mobilizował mnie do śpiewania, bo trochę się wycofywałam, bojąc się wyjść na szeroką wodę. Najchętniej zrezygnowałabym z paru koncertów, a on zawsze pchał mnie w tym kierunku. Mam już za sobą kilka występów w mieszanych składach. Środowisko częstochowskie jest bardzo bogate. Jak każde, trochę się miksuje, często powstają składy na jeden koncert. Stowarzyszenie pobudza do jego rozwoju, motywuje, organizując wiele koncertów.
Jak często pokazuje się Pani na częstochowskich scenach?
– Pracuję w Urzędzie i niejako ciągle brakuje mi czasu, by zabrać się za moje śpiewanie profesjonalnie. Od roku chodzę na lekcje do Lidki Pospieszalskiej, by prostować moje imperfekcje wokalne. Częstochowa to jednak nie Warszawa, nie ma wielu miejsc, w których codziennie były jakieś koncerty, ale staram się dość systematycznie pracować i występować. To jest ważne, bo rozwój następuje przede wszystkim dzięki bezpośredniemu kontaktowi z publicznością, mierzeniu swoich możliwości na żywo. Mnóstwo czasu zajęło mi oswojenie się ze sceną, co jednak nie do końca udało mi się opanować.
Czyli trema dopada Panią?
– Jest okropna. Nie radzę z nią sobie. Tuż przed wyjściem na scenę zrobiłabym wszystko, by koncertu nie było. Na szczęście trwa to jedną piosenkę. A potem przychodzi drugi etap i chciałabym, żeby koncert w ogóle się nie skończył. Pamiętam bardzo jedno traumatyczne wydarzenie, kiedy po wyjściu na scenę, trzęsłam się jak galareta, a ze mną cały podest. To było upokarzające uczucie. Od tego momentu obiecałam sobie, by za wszelką cenę nie dać po sobie poznać tremy, która może być odczytywana jako brak profesjonalizmu. Ale strach przed występem dosięga nawet największych.
Minimalna dawka stresu jest nawet konieczna, co również podkreślają artyści. Działa motywująco.
– Ale ja mam wrażenie, że na mnie działa jeszcze paraliżująco. Ponoć tego nie widać. Koledzy mówią, że sprawiam wrażenie swobodnej.
Próbowała Pani zmierzyć się z innymi w konkursach?
– Nie. Uczestnictwo w konkursach związane jest z moją tremą. Trzeba na nich zaśpiewać jedną, bywa, że dwie piosenki, a w moim przypadku one zawsze idą na stratę, bo skupiam się na tym, by mój stres nie wyszedł na zewnątrz i nie do końca panuję nad dźwiękami.
Jednak nadmierny stres nie odciąga Pani od śpiewania…
– Nie, bo po chwili stresu następuje moment euforii i chęć śpiewania bez końca. Myślę, że jak uda mi się wyeliminować w połowie obawy, to pokuszę się o udział w konkursach.
Które koncerty miały dla Pani szczególne znaczenie i wpłynęły na Pani dalszy rozwój kariery?
– Z pewnością występ w Filharmonii Częstochowskiej z Five O’Clock Orchestra podczas Festiwalu Jazzu Tradycyjnego w 2006 roku. Generalnie każdy koncert dużo wnosi do mojej edukacji, każdy jest dla mnie wydarzeniem, które motywuje do następnych kroków. Muszę być elastyczna, dostosować się do różnych osobowości muzycznych, bo koncertuję z różnymi muzykami. Uczę się dyscypliny zgrywania z zespołem. Który koncert był przełomowy w mojej – w cudzysłowie – karierze? Myślę, że taki mam jeszcze przed sobą.
Śpiewa Pani najczęściej tradycyjne standardy
– Powiedzmy, środek jazzu, ale to nie jest wszystko, co chciałabym robić. Chcę spróbować śpiewać funky, soul, nie chciałabym się ograniczać do jednego gatunku ani też na razie w żaden sposób klasyfikować. Póki co staram się śpiewać tak często jak to możliwe.
O czym Pani marzy skrycie?
– Każdy w którymś momencie zaczyna myśleć, by coś po nim zostało. Tak więc myślę o nagraniu płyty.
Co się na niej znajdzie?
– Pomysł mam, ale nie chcę go zdradzać, by nie zapeszać. Mogę tyle powiedzieć, że związany jest on z piosenką francuską. Wymaga to oczywiście wsparcia muzyków, którzy zechcieliby mi towarzyszyć, ale również finansów i pomysłu na sprzedanie.
Piosenki których artystów lubi Pani śpiewać?
– Tu nie będę zbyt oryginalna, jak wymienię Elly Fitzgerald, dla mnie matkę wokalistek jazzowych. Słucham dużo czarnych piosenkarek. Ze współczesnych wokalistek lubię bardzo Dianę Krall. Muszę jednak podkreślić, że ważne jest poszukiwanie własnego stylu. Jest on uwarunkowany indywidualnymi możliwościami – barwą, skalą głosu. Stąd moje lekcje u Lidki Pospieszalskiej, by razem wycisnąć co się da z mojego aparatu głosowego. Ostatecznie, trzeba dostosować do możliwości danych od Boga.
Mieszka Pani z dala od najbliższej rodziny. Jak radzi sobie Pani z trudami boju scenicznego?
– Ależ rodzina i przyjaciele wspierają mnie. Również znajomi z urzędu.
A jak współpracownicy postrzegają Pani muzyczne dokonania?
– Życzliwie i serdecznie. Przyjazne nastawienie czuję nawet ze strony Pana Prezydenta. Dla kolegów, po tylu latach, jest już normą, że mają śpiewającą współpracownicę. Ciekawostką jest, mogę powiedzieć, że moi koledzy wcześniej raczej nie słuchali jazzu, a w tej chwili przychodzą systematycznie na koncerty i to nie tylko moje. Chyba zaraziłam ich jazzem, przywykli, a nawet może dojrzeli do tej muzyki, co również podkreślają w rozmowach ze mną.
Których częstochowskich muzyków jazzowych Pani ceni i podziwia, poza, naturalnie, Januszem Sołtysikiem?
– W Częstochowie jest mnóstwo doskonałych muzyków, czasami nawet niedocenianych. Pojawiają się kolejni, wielu ma również sukcesy na scenie ogólnokrajowej.
Jak udaje się Pani łączyć pracę z – nie da się ukryć – trudami prób i koncertów?
– Na pewno fajnie byłoby, gdyby dało się żyć ze śpiewania. Pewnie nie pracowałabym w Urzędzie, gdyby Aleja NMP usiana była klubami, restauracjami, a w każdej z nich grana byłaby muzyka na żywo.
Pracę z koncertami udaje mi się łączyć, aczkolwiek czuję momentami, że brakuje mi czasu, by skupić się na śpiewaniu i muszę je odłożyć na bok. Szybko jednak wracam, bo jest to moje życie. Czekam na moment, kiedy będę mogła zająć się tylko śpiewaniem. Ale praca w urzędzie również daje mi poczucie spełnienia, bo jest to praca z ludźmi i dla ludzi.
Z kim Pani najczęściej współpracuje?
– Naturalnie z Januszem Sołtysikiem, ale ostatnio także z Wojtkiem Puszkiem, Romkiem Tyrmanem, Michałem Walczakiem, Przemkiem Pacanem. Na ostatnim koncercie akompaniowali mi muzycy z Five O’ Lock: Eugeniusz Marszałek, Andrzej Wardęga. Staram się śpiewać w jak największych składach, bo to mnie dużo uczy, tym bardziej, że wszyscy panowie grają ze mną z rozbiegu i muszę się do nich dostosowywać, co skutkuje tym, że muszę być elastyczna i improwizować. Nasze koncerty to dla mnie przynajmniej czasami wielka niewiadoma.
Co daje Pani jazz?
– Satysfakcję i odprężenie. Jazz to muzyka, w której, dzięki improwizacjom, czuje się nieograniczoną wolność, pozwalającą wyrażać siebie. Ta muzyka ma duszę.
Dziękuję za rozmowę.
19 września o godz. 20.00 w klubie ROXY Justyna Królak będzie miała koncert. Zapraszamy w imieniu artystki.
URSZULA GIŻYŃSKA