Chłopak do wszystkiego


50 LAT PRACY ARTYSTYCZNEJ JANUSZA SOŁTYSIKA

Znany, częstochowski saksofonista jazzowy Janusz Sołtysik w tym roku obchodził 50-lecie pracy artystycznej. Jak mówi pokochał jazz dla jego wolności. Nigdy nie zabiegał o laury i jest człowiekiem lasu. – Uwielbiam pracę w ogrodzie. Po kopaniu myję ręce i zaszywam się w swoim pokoju, by zatopić się w muzyce – zdradza nam swoje przyzwyczajenia

Artysta pochodzi z Warszawy (urodził się na Krakowskim Przedmieściu), a do Częstochowy wraz z rodzicami przybył w 1949 roku. Miał wówczas sześć lat. – Podczas Powstania spalono nasze mieszkanie. Rodzice szukali nowego miejsca, w końcu wybrali Częstochowę – mówi.
Rodzina zamieszkała przy al. Wolności, stąd młody Janusz chodził na piechotę do Szkoły Podstawowej nr 11 przy ul. Sobieskiego. – Nic tam wokół nie było, tylko pola. Pamiętam bitwy na buraki. Pamiętam też jak spóźniałem się do domu, bo fascynowała mnie koparka, która kopała doły pod nowe bloki przy szkole – opowiada.
Później uczył się w Szkole Podstawowej nr 2 przy ul. Dąbrowskiego. I z tą placówką wiążą się wspomnienia. – Tu już na pierwszej zbiórce harcerskiej o mały włos nie wyrzucono mnie z organizacji, bo przyniosłem ocalałą z Powstania chustę harcerską. Była biało-czerwona i to nie spodobało się drużynowym – opowiada.
Muzyka była z nim od najmłodszych lat. Mama śpiewała w chórze kościelnym, ojciec grał na skrzypcach i gitarze. Również starszy brat miał zdolności muzyczne. Janusz swoje umiejętności zdradził mając niespełna cztery lata, gdy bez trudu jednym palcem wygrał na pianinie zasłyszane melodie. Rodzice nie zwlekali i naukę zafundowali mu już w szkole podstawowej. Najserdeczniej wspomina pierwszych nauczycieli – pan Rossa, panią Banaszkiewicz oraz ze średniej szkoły muzycznej profesora Klosia.
Fantazji Januszowi Sołysikowi nie brakowało. Pierwszym spektakularnym owocem muzycznej edukacji był koncert w szkole w 1956 roku. – Z kolegą używając pasty do butów przemalowaliśmy się na Murzynów i zaszaleliśmy jako jazzmani. Kolega grał szczotkami od butów na krześle, śpiewaliśmy teksty własne w polsko-angielskim miksie. Koncert był bardzo udany, ale jedyny. Na szczęście mocnych reperkusji nie odczuliśmy, bo było to już po pierwszym festiwalu jazzowym. Władze były dość przychylne nowemu nurtowi, gdyż uważano, że jazz to muzyka ciężko pracujących Murzynów, a nie imperialistów – przywołuje odległe czasy.
W działalność muzyczną pana Janusza wpisuje się też dwuletnie uczestnictwo w chórze międzyszkolnym w SP nr 2, prowadzonym przez profesora Mąkoszę. – Wybierane były tam najzdolniejsze dzieci ze wszystkich szkół. Najpierw śpiewałem pierwszym głosem, potem gdy zacząłem piać, drugim. To był dobry chór, zdobył wiele nagród i wyróżnień. Dzięki niemu zawiązała się długoletnia znajomość z rodziną Makoszów. Grywałem nawet u nich w domu na fortepianie – opowiada J. Sołysik.
Nasz bohater ukończył podstawową szkołę muzyczną w Częstochowie w klasie klarnetu, fortepian był dodatkowym instrumentem oraz dwie klasy średniej. Naukę w tym kierunku kontynuował w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Częstochowie. – Na klarnecie grałem krótko, bo szybko zafascynował mnie saksofon. Ponieważ nie było w szkole muzycznej klasy saksofonu nauczyłem się grać samodzielnie. Z tym instrumentem wiążą się najprzyjemniejsze moje muzyczne chwile – dodaje. W karierzxe muzyka maił swoisty epizod. W latach 1968/69 rozpoczął studia w filii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Katowicach na wydziale prawa. Z lego okresu milo wspomina współpracę z klubami studenckimi – „Ciapkiem” w Katowicach i „Beanus” w Sosnowcu.
Zawsze lubił słuchać różnorodnej muzyki, to kształtowało jego wrażliwość. – Muzyka całe życie interesowała mnie jako całość, ale gdy w szkole podstawowej zasmakowałem jazzu, on stał się najważniejszy. Uwielbiałem, zresztą nie byłem wyjątkiem, Louisa Armstronga, Często słuchaliśmy jego nagrań z dyrygentem Filharmonii Częstochowskiej Krzysztofem Missoną (1953-59) – opowiada.
Wybrał jazz, bo to muzyka wolna, bez ograniczeń interpretacyjnych, dająca swobodę. – I dzisiaj porywa wielu. Muzyk grający jazz ma duże pole do własnej interpretacji. Zachwyca go wielowymiarowa plastyka tego stylu, nie krępująca i inspirująca – stwierdza pan Janusz. Granie jazzu w tych mało przyjemnych latach 50. i 60., w których brakowało wolności (nawet w szkołach muzycznych tępiono tego typu muzykę), było odskocznią dla wielu. – Jazz stawał się sposobem na życie – konkluduje.
W przypadku Janusza Sołtysika jednak nie do końca. Dla niego bardzo ważni byli bliscy. – Jeżeli ma się rodzinę, to trzeba z czegoś zrezygnować. Zapewne doszedłbym dalej muzycznie, gdyby nie dom i rodzina. Tu nie ma kompromisu. Albo oddajemy się muzyce, albo domowi – stwierdza.
Poszukiwał swojej drogi, choć jak mówi, to raczej jego szukali. – Byłem przez całe życie człowiekiem zamkniętym, mało przebojowym. Nie biegałem za pieniędzmi, sławą, muzykę traktowałam osobiście, wewnętrznie. To wszystko przez wrodzoną wrażliwość – stwierdza. – Żyłem blisko z całym środowiskiem muzycznym, ale w Częstochowie nie było warunków, by rozwinąć szerzej skrzydła. Kto coś potrafił, uciekał stąd, ale ja byłem zbyt mocno związany z rodzicami. Przeżyłem Powstanie dzięki piersi matki. Nigdy nie pragnąłem osiąść z dala od bliskich, a już całkowicie odpadały kraje zachodnie, choć były okazje, bo wyjeżdżałem tam często – opowiada, nie ukrywając, że taka postawa była kosztem awansu zawodowego. – Ale mnie na nagrodach nigdy nie zależało. To nie w moim stylu – dodaje.
Zajął się muzyką rockendrolową, swingiem, miał propozycję grania w „Niebiesko-Czarnych”, zrezygnował na rzecz trębacza Piotra Kota, grał z Andrzejem Przybielskim, z formacją „Five o’Clock” (z zespołem nagrał dwie płyty „Switę Nowoorleańską” i utwory Henryka Majewskiego). Wyjeżdżał na kontrakty za granicę. Był w Finlandii, Niemczech, Jugosławii, Słowacji. A tam, jak podkreśla, grało się muzykę taneczną, jazzu nie chcieli. Zakładał zespoły, ale nie wiązał się z nikim na dłużej. Był jak ptak, cały czas niezależny.
Realizował się też jako pedagog. Zawsze lubił pracować z młodzieżą. Uczył muzyki w szkołach podstawowych nr 44 i 42 w Częstochowie oraz we Wręczycy, szkolił w klubach – „Studnia”, „Ikar”, „Młody Hutnik”. Do dzisiaj belferska pasja daje znać o sobie. Jego muzyczną wychowanką jest, na przykład, Justyna Królak, urzędniczka częstochowskiego magistratu, rozmiłowana w swingowym śpiewaniu. Nierzadko możną ją usłyszeć w klubie „Roxy”.
Janusz Sołtysik miał też długoletnią przerwę w muzykowaniu. Przez 20 lat nie grał na saksofonie, przez 10 – na fortepianie. Nie odebrał tego jako katastrofy życiowej. Wręcz przeciwnie, przyjął jako duchowe odrodzenie. – Po zagranicznych wojażach przez dziesięć lat prowadziłem sklep spożywczy. Po prostu „włączyłem reset i odświeżyłem komputer” – śmieje się.
W 2002 roku Janusz Sołysik założył Stowarzyszenie Jazzowe w Częstochowie, które był pierwszym prezesem. Obecnie, na wniosek zgromadzenia członków, pełni funkcję prezesa honorowego. W pracy na rzecz Stowarzyszenia pomaga żona Elżbieta – 21 stycznia bieżącego roku jest wiceprezesem, wcześniej pełniła funkcję sekretarza. Pan Janusz mówi, że przycumowanie w Stowarzyszeniu jest niejako realizacją tego, czego w życiu nigdy nie miał. Marzy mu się, by „Paradoks” stał się przystanią, gdzie od czasu do czasu gra się jazz, gdzie można się spotkać z kolegami muzykami. Rozczarowuje go jednak środowisko, bo zbytnio się tu nie garnie. – Wszystko zabił pieniądz. Zespoły z najwyższej półki, które tu przyjeżdżają nie mają publiczności. Tu życie powinno tętnić młodzieżą, a są pustki. Przykre. Ale to nie dziwi, bo i dzisiaj nadal nie uczy się jazzu w szkole muzycznej – mówi.
Czy czuje się spełniony? – Jak najbardziej. W tej chwili jestem szczęśliwy i gram dla przyjemności. Grywałem z różnymi kolegami, niektórzy są profesorami, muzykami światowej sławy, jak Alfred Niezgoda czy Lota Dziwoki. Nie mam marzeń, bo mam muzykę, która zawsze dawała mi radość. Miałem do czego wracać – stwierdza.
Który z etapów swojego życia uważa za najważniejszy? – Bez wątpienia obecny. Plan zrealizowałem, zdobyłem doświadczenie, które pomaga doceniać wszystko co się wokół dzieje, uporządkowałem sprawy rodzinne. Mam mały domek i do obrobienia 1820 metrów kwadratowych ogrodu, a to moja druga pasja. Żyję spokojnie z moimi trzema paniami – ukochaną żoną oraz kotką i suczką. Ja pomników za życia nie buduję. Jestem człowiek lasu, interesuję się ornitologią. Wszystkie ptaki, które przylatują do mnie na ogródek – kukułki, słowiki, sroki, sikorki – mam odliczone – odpowiada.
Niczego nie żałuje i nic by nie zmienił. – Życie jest takie, jakie jest. Trzeba je brać jak leci i nie rozpaczać nad straconym czasem. Taka była wola Boża. A ja jestem chłopak do wszystkiego. Wszystkiego powąchałem. I pomników za życia nie budowałem – podsumowuje.

URSZULA GIŻYŃSKA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *