W ubiegłym roku dyrektorem naczelnym Filharmonii Częstochowskiej im. Bronisława Hubermana został Adam Klocek, pełniący wcześniej funkcję dyrektora artystycznego. W rozmowie z „Gazetą Częstochowską” przybliża drogę swojej artystycznej kariery.
Urodził się Pan w Krakowie, studiował w Warszawie, również w Berlinie, następnie objął Pan stanowisko dyrektora naczelnego w Kaliszu, a teraz w Częstochowie. Co Pana prowadzi?
– Życie. W związku z pracą mojego taty, który był koncertmistrzem polskiej orkiestry kameralnej Sinfonia Varsovia, która siedzibę miała w Warszawie, przeprowadziłem się tam z rodzicami, później wyjechałem do Kolonii i studiowałem w Berlinie. Kiedy skończyłem studia, wróciłem do Warszawy i tam prowadziłem moją działalność muzyczną, wtedy była to głównie kariera solisty, wiolonczelisty. W pewnym momencie zacząłem wracać do myśli, żeby zostać dyrygentem. W roku 2006 zostałem dyrektorem naczelnym w Kaliszu, gdzie spędziłem 14 lat. W związku z tym, że objąłem stanowisko Dyrektora Naczelnego Filharmonii Częstochowskiej, po 14 latach rozstaję się całkowicie z Kaliszem na rzecz Częstochowy.
Z Filharmonią Częstochowską jest już Pan związany 8 lat. Czy to był czas pasma sukcesów?
– Myślę, że to był bardzo dobry czas dla Filharmonii. W roku 2012 wspólnie z Januszem Kozerą objęliśmy kierownictwo Filharmonii Częstochowskiej – ja jako Zastępca do spraw Artystycznych. Wówczas dobiegał końca remont Filharmonii, która jest teraz bardzo pięknym, nowoczesnym gmachem. Myślę, że na poziomie XXI wieku, na pewno nie mamy się czego wstydzić. Przepiękna sala koncertowa, zaprojektowana w latach 60. przez wybitnego akustyka Witolda Straszewicza, do tej pory jest jedną z najpiękniejszych w Polsce, mimo wybudowania wielu nowych filharmonicznych. Część socjalna podwoiła swoją wielkość, ponieważ w miejscu startego parkingu zostały wybudowane biura i garderoby dla muzyków. Przez te lata również orkiestra Filharmonii zrobiła bardzo duży postęp. Mamy wielu nowych muzyków, poziom artystyczny wzrasta. Trzeba przy tym podkreślić, że Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Częstochowskiej od lat ma renomę jednej z lepszych w Polsce. Potwierdzają to recenzje krytyków. Na rozwój muzyczny wpływ mają między innymi międzynarodowe imprezy, które organizujemy, w tym sztandarowy Międzynarodowy Festiwal Wiolinistyczny imienia Bronisława Hubermana – wybitnego skrzypka i polityka. W czasie festiwalu przyjeżdżają do nas największe światowe sławy. W swych progach gościliśmy: Joshua Bella, Maxima Vengerova czy Mischę Maisky’ego – crème de la crème najlepszych solistów światowych. Poza tym orkiestra regularnie uczestniczy w Międzynarodowym Festiwalu „Gaude Mater”, tworząc dzieła oratoryjno-kantatowe z udziałem 24-osobowego chóru kameralnego na bardzo wysokim poziomie artystycznym. Kolejny sukces, który wzmacnia pozycję Filharmonii, to nasze najmłodsze „dziecko” – Konkurs Wokalny imienia J. E. J. Reszków, czyli międzynarodowy festiwal wokalny dla młodych śpiewaków, gdzie w drugim etapie wokaliści mają możliwość zaprezentowania się z udziałem orkiestry symfonicznej. To jest ewenement; nie na każdym konkursie ma to miejsce i nie każdy organizator może sobie na to pozwolić.
Czy udało się Panu w ostatnim czasie spełnić marznie artystyczne? Co to było?
– Moim marzeniem jest ciągły wzrost poziomu artystycznego orkiestry, z którą pracuję. Gdy byłem szefem Filharmonii Kaliskiej, zdobyliśmy nagrodę Grammy. To jest największe marzenie każdego muzyka. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że mam własną statuetkę Grammy i to rzeczywiście jest duma i szczęście. Wielkie wyróżnienie. W Filharmonii Częstochowskiej jest teraz bardzo miła atmosfera pracy. To bardzo cieszy, bo nie we wszystkich orkiestrach tak jest. Mamy również bardzo zgrany zespół muzyczny.
Co Pan najbardziej ceni w Częstochowie i Filharmonii? Czy miejsce pracy jest takie, do którego przychodzi Pan z radością?
– Tak, jak najbardziej, warunki do pracy są fantastyczne – dobre relacje, nowoczesny budynek. A miasto jest przyjazne, ma bogatą historię. Ma Jasną Górę, a ta związana jest z Bronisławem Hubermanem i wiolinistyką. Dodam, że jako wiolonczeliście te kwestie są bardzo mi bliskie. I myślę, że w przyszłości będziemy rozwijać Filharmonię również w tym kierunku, żeby wiolinistyka była bardziej obecna. Chcielibyśmy też reaktywować konkurs muzyki kameralnej dla młodych wykonawców, związany ze skrzypcami i wiolonczelą. Ciekawym pomysłem jest utworzenie muzeum lutnictwa oraz historii skrzypiec, choć są to plany dalekosiężne. Marzy mi się zbudowanie kolekcji instrumentów muzycznych, które można by wypożyczać młodym, zdolnym muzykom. Koncertowanie i ćwiczenie na dobrych instrumentach, które są drogie i nie wszystkich młodych ludzi stać na ich zakup, daje możliwość lepszego kształtowania i rozwijania talentu.
Jak pandemia wpływa na decyzje, które Pan podejmuje?
– Obecna sytuacja związana z pandemią koronawirusa mocno odcisnęła swój ślad na naszej działalności. Sezon zaczęliśmy zgodnie z harmonogramem, choć przy połowie publiczności. Potem rozwój pandemii dramatycznie wkroczył w nasze plany. Częstochowa znalazła się w czerwonej strefie. Przez pewien czas mogliśmy grać dla 25 procent publiczności. Niestety, musieliśmy zmniejszyć składy orkiestrowe, występujące na estradzie. Musieliśmy też zrezygnować z koncertu z dużą orkiestrą „Rachmaninow II Symfonia” na rzecz muzyki kameralnej. W zamian wykonaliśmy dwa, bardzo piękne utwory, jeden na instrumenty dęte drewniane – serenadę Dvořáka, drugi to arcydzieło Franciszka Schuberta kwintet C-dur na kwartet smyczkowy i dodatkową wiolonczelę. Obecnie występujemy jedynie on-line, nawet tradycyjny koncert noworoczny odbył się w tej formule.
Ciężko jest pogodzić bycie artystą z byciem osobą odpowiedzialną za artystów? Czy Pana wrażliwość na innych nie utrudnia bycia stanowczym, czego wymaga stanowisko dyrektora.
– Od 2006 roku byłem dyrektorem naczelnym Filharmonii Kaliskiej, więc rola dyrektora naczelnego jest mi już znana. Są różne sposoby rządzenia, jedni rządzą siłą – i może przynosi to czasem pozytywne rezultaty. Niekiedy strach i dyscyplina pomagają. Ja nie potrafię rządzić w ten sposób, ani nie chcę. Uważam, że jesteśmy w gronie kolegów artystów-muzyków i trzeba być elastycznym. Dlatego od 14 lat, od kiedy jestem dyrektorem naczelnym, staram się łączyć stanowczość ze zrozumieniem specyfiki instytucji artystycznej.
Wybór artystycznej drogi życiowej był u Pana spontaniczny, efektem przypadku czy godzin przemyśleń?
– Przypadku nie było. Mój tata jest muzykiem wiolonczelistą i, jak to często bywa, poszedłem w ślady rodzica. Gra na wiolonczeli była naturalną koleją rzeczy. Jednak na początku nie miałem wielkich sukcesów, bo po prostu nie chciało mi się ćwiczyć, nie byłem pilnym uczniem. Do poważnej decyzji dojrzałem w wieku 13–14 lat, wówczas zdecydowałem, że wiolonczela to moja przyszłość. I zaczęły przychodzić pierwsze sukcesy i konkursowe laury. Kariera wiolonczelisty solisty zaczęła się rozwijać od końca liceum, tak, że na studiach byłem już koncertującym artystą. Dyrygować zawsze chciałem. To było marzenie z bardzo wczesnego dzieciństwa, które rozwinął we mnie Jerzy Maksymiuk, u którego asystowałem jako 10-latek, nawet dyrygowaliśmy razem. W wieku około 30 lat zdecydowałem się na powrót do dyrygentury. Udało mi się wygrać konkurs na asystenta w Filharmonii Wrocławskiej, uczyłem się od wybitnego Andrzeja Kosendiaka, który 2005 został dyrektorem Filharmonii Wrocławskiej i Międzynarodowego Festiwalu Wratislavia Cantans. Przez ponad rok byłem jego asystentem, niedługo potem udało mi się zostać dyrektorem Filharmonii w Kaliszu i od tego czasu występuję jako dyrygent.
Dlaczego zainteresował się Pan dyrygenturą?
– Myślę, że to dlatego, że mój tata i był muzykiem, i grał w orkiestrze. Od dziecka chodziłem na próby i koncerty orkiestr. Zawód dyrygenta mnie fascynował, ale nie było takiego zdarzenia czy konkretnego punktu, które rzutowałyby na rozbudzenie mojego zainteresowania dyrygenturą. Po prostu od dziecięcych lat bardzo mi się to podobało.
Jak przebiegała Pana edukacja związana z dyrygenturą?
– Miałem kontakt z różnymi dyrygentami, którzy uczyli mnie sztuki dyrygowania. Byli to między innymi: Jacek Kasprzyk w Teatrze Wielkim w Warszawie czy Janusz Furst, bardzo słynny profesor dyrygent, który pracuje w paryskim konserwatorium oraz wspomniany Andrzej Kosendiak. Myślę, że w tym zawodzie najważniejsze jest bycie dobrym muzykiem oraz doświadczenie zdobyte podczas gry w orkiestrze. Będąc na studiach byłem członkiem orkiestry Varsovia Symfonia, z którą zagrałem kilkadziesiąt koncertów. Jest to orkiestra o bardzo wysokim poziomie artystycznym. Mieliśmy też możliwość pracy z legendarnym skrzypkiem i dyrygentem Yehudi Menuhinem, który na mnie, jako młodym muzyku, wywarł wpływ swoim sposobem pracy z orkiestrą i tworzeniem muzyki. To było dla mnie też jedno z ważniejszych doświadczeń.
Pochodzi Pan z rodziny artystycznej. Czy artystyczni rodzice to błogosławieństwo, czy kara? Było łatwiej czy trudniej?
– Trudno powiedzieć. Mój tata cały czas jeździł po świecie z orkiestrą, więc nie bardzo widział jak gram, czy ćwiczę, czy nie. Większość czasu nie było go w domu, szczególnie, kiedy mieszkaliśmy w Krakowie. To miało dla mnie jednak pozytywny wydźwięk, bo jeśli syn i ojciec grają na tym samym instrumencie, to może być to źródłem nieporozumień, a tym sposobem unikaliśmy ich. Najtrudniej chyba jest uczyć rodzicowi swoje własne dziecko, bo ono bardziej słucha nauczycieli, niż tego, co mówi rodzic. Ogólnie jednak wychowanie w świecie muzyki bardzo pomaga, co nie zmienia faktu, że różnie to wygląda. Są dzieci niezwykle utalentowane, które wręcz przerastają rodziców talentem, są takie, które są na poziomie swoich rodziców, a są niestety takie, które mimo najszczerszych chęci i wytężonej nauki nie osiągają dobrych wyników. To niestety jest zawód jak w sporcie, że po prostu dar trzeba mieć.
Czy bycie artystą wpływa na relacje rodzinne?
– Tak, zdecydowanie. Mnie też cały czas nie ma w domu, bo bez przerwy gdzieś jeżdżę. Szczególnie było to trudne dla rodziny, gdy byłem jednocześnie dyrektorem Filharmonii Kaliskiej i Filharmonii Częstochowskiej, a w Krakowie wykładałem na Akademii Muzycznej. Moje dziecko też bardzo rzadko mnie widzi. Niestety, jest to powtórka sytuacji, którą miałem jako dziecko.
Karierę artystyczną rozpoczął Pan od gry na wiolonczeli Antonio Stradivari „de Vaux” z 1717. Potem nastąpiło rozstanie ze Stradivariusem. Jak Pan to przeżył?
– To była przemyślana decyzja. Jako dyrygent coraz mniej grałem solo. Ponosiłem obciążenia związane z instrumentem. Wypożyczenie było bezpłatne, ale musiałem płacić duże kwoty za jego ubezpieczenie. Zdecydowałem, że te pieniądze, zwłaszcza, kiedy ma się rodzinę, kredyt na mieszkanie, można lepiej wydać. I rozstałem się z tą piękną wiolonczelą. Ale instrument, który mam w tej chwili, też mnie zadowala. Nie jest może tak słynnego lutnika, ale to też włoska wiolonczela z XVIII wieku, bardzo cenna i doskonała technicznie. Oczywiście, ze Stradivariusem byłem bardzo związany, miałem ten instrument prawie dwadzieścia lat. Była to bardzo piękna wiolonczela, o dużej wartości historycznej, poza wartością rzemieślniczą. Bardzo wielu znanych wiolonczelistów grało na tym instrumencie przede mną.
Interesuje się Pan starymi samochodami, starymi meblami. Skąd takie zamiłowanie u muzyka?
– Moja mama pochodzi z rodziny kolekcjonerów i przejąłem tę pasję. W tej chwili to się już trochę skończyło, ale rzeczywiście zbierałem namiętnie różne stare meble. A samochody? Obecnie mam jeden zabytkowy samochód, ale stoi w garażu podziemnym, bo nie mam czasu się nim zajmować. Dopowiem, że wśród mojej kolekcjonerskiej pasji, oprócz gromadzenia starych mebli i zabytkowych aut, są też obrazy.
Jaką muzykę Pan preferuje, z którą lepiej się czuje – z tradycyjną, klasyczną czy bardziej innowacyjną?
– Nie zawsze mam czas na słuchanie muzyki, jeżeli już to czynię, to podczas jazdy samochodem. Zdarza mi się słuchać różnej. To nie jest tylko klasyka, a na pewno jazz, dobra muzyka nurtu popowego offowego, bardziej wyrafinowana. Generalnie mniej słucham klasyki niż z innych gatunków, bo z klasyką mam do czynienia, na co dzień.
Pozytywne komentarze, komplementy, nagrody – to napędza Pana do dalszego działania czy daje poczucie, że zrobił Pan już wszystko, co mógł?
– Nie, to na szczęście jest taki zawód, że to jest droga. Cały czas trzeba bardzo uważać. Kiedyś ktoś mądry powiedział: „jesteśmy tak dobrzy, jak nasz ostatni koncert, który zagraliśmy”. Cały czas trzeba być w formie, nieustająco uczyć się i zbierać doświadczenie. Ale jeśli chodzi o granie na wiolonczeli, to, że im bardziej się jest starszym, tym więcej trzeba ćwiczyć, bo nie ma już sprawności młodzieńczej. To zawód ciągłych wyzwań. Tak samo jest w dyrygenturze, gdzie każdy nowy utwór trzeba poznać i nauczyć się go prowadzić. To napędza, bo pracę trzeba wykonać. To jest też przyjemność, że można się czegoś nowego nauczyć. Reasumując, to jest taki zawód, w którym nigdy nie można powiedzieć, że się wie wszystko i się jest spełnionym
Jest coś, co chciałby Pan jeszcze dosięgnąć? Jakiś utwór, wspólna gra, a może bycie dyrektorem jeszcze większej filharmonii?
– Nie. Najlepiej jak życie samo przynosi różne rzeczy. Napięcie i parcie na sukces wcale nie jest dobre. Człowiek zamiast robić dobrą muzykę jest zajęty własną karierą, a to nie zawsze da się pogodzić. Myślę, że fajne jest to, że można tworzyć muzykę, z dobrymi kolegami i wykonawcami, w dobrych warunkach i mieć środki do życia.
Gdyby miał Pan możliwość wybrania jednej rzeczy na własność zupełnie za darmo, czy to byłby właśnie Stradivarius czy coś innego?
– Jedną rzecz zupełnie za darmo? Myślę, że to byłby jakiś instrument muzyczny. Pewnie wiolonczela. Nie wiem czy Stradivarius, może jakiegoś innego lutnika. Ale tak, dobrze Pani trafiła, mimo wszystko byłby to instrument muzyczny, a nie samochód czy cokolwiek innego.
Dziękujemy za rozmowę
NATALIA LEWANDOWSKA, UG
FOT. UG
Dyrektor Adam Klocek z Julianną Awdiejewą, rosyjską pianistką, zwyciężczynią między innymi XVI Konkursu Chopinowskiego w 2010 i V Konkursu Arthura Rubinsteina w 2002 podczas koncertu w Filharmonii Częstochowskiej