Rozmowa z Januszem Yaniną Iwańskim
– Jak zaczęła się Twoja muzyczna droga?
– Było to bardzo naturalne i proste. Nie kombinowałem, nie szukałem sposobu na swoje życie – od dziecka fascynowała mnie muzyka. Chciałem też być malarzem. Jednak nie dostałem się do liceum plastycznego. No i poszedłem do szkoły muzycznej w Częstochowie.
– Jaki instrument wybrałeś?
– Jestem skończonym kontrabasistą klasycznym. To dzięki Wojciechowi Łukaszewskiemu, znanemu częstochowskiemu kompozytorowi, dyrektorowi szkoły muzycznej. Ja chciałem dostać się na gitarę. Po przesłuchaniu dyrektor powiedział: “Przyjmuję cię, idź do nauczyciela od gitary”. A tamten stwierdził: “nigdy nie będziesz grał, bo jesteś za stary”. Wtedy dyrektor mówi: “Słuchaj, Janusz, jest jeszcze kilka wolnych instrumentów, jest puzon i kontrabas – wybierz sobie”. Pomyślałem, że kontrabas jest podobny do gitary basowej. Poszedłem do nauczyciela kontrabasu, a on: “Co? Ty chcesz grać?! Grasz na weselach?” Odpowiedziałem: “Gram”. A on: “I ty chcesz grać w filharmonii na kontrabasie?!”. Zobaczył moją rękę, wysłuchał kilku akordów i mówi: “Powiedz dyrektorowi, że cię przyjąłem”. I tak zaczął się mój los z kontrabasem. Grałem wiele lat na tym instrumencie, ale jakoś go nie pokochałem. Kiedy skończyłem szkołę muzyczną, nie było mnie stać na studia zagraniczne, na naukę w Grazu czy Berlinie. A w Polsce nie widziałem dla siebie nauczyciela. Szkoła, to był bardzo ważny okres w moim życiu, ale w pewnym momencie zaczęła zatrzymywać mój rozwój. Chciałem iść w zupełnie inną stronę. Muzyka klasyczna jest piękna, jednak chciałem grać coś innego…
– Powiedz coś o swoim ojcu i matce.
– Każdy z nas coś dziedziczy po swoich rodzicach. Moja mama pochodzi z Rędzin. Ojciec – który umarł wiele lat temu – z Radomska.
– Czym zajmował się Twój ojciec?
– Całe życie był szewcem.
– A mama?
– Jest bardzo prostą i wrażliwą kobietą – bardzo się cieszę, i dziękuję Bogu, że jeszcze jest ze mną, choć ma osiemdziesiąt lat. Wiele jej zawdzięczam. Nigdy nie musiałem jej niczego tłumaczyć – zawsze jakoś wierzyła i ufała mi. Kupiła mi pierwszą, drugą i trzecią gitarę. Nie byliśmy specjalnie zamożni. Kiedyś, matka zamiast mebli do kuchni – kupiła mi… gitarę! Wzięła pożyczkę! Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Wszystko, co cudowne i dobre, wszystko, co piękne – było z nią związane.
– I dlatego dedykujesz jej swoją płytę “Portret wewnętrzny”?
– Co mogę jej dać? Moja mama wszystko ma – niczego nie potrzebuje. Jest to moja pierwsza płyta autorska, więc pomyślałem, że mogę jej ją podarować…
– Często występowałeś ze Stanisławem Sojką. Jak to się stało, że zaczęliście razem koncertować i nagrywać?
– Poznaliśmy się na początku osiemdziesiątych. Staszek czasem przychodził na koncerty Tie Breaku i niekiedy z nami śpiewał.
– Czym można wytłumaczyć Wasz sukces?
– Po prostu dostaliśmy od Pana Boga kilka pięknych lat, kilka pięknych piosenek. Myślę, że nagraliśmy siedem bardzo dobrych płyt, za które się dzisiaj nie wstydzę. Mogę się pod nimi podpisać. One są prawdziwe.
– W pewnym momencie wasze drogi się rozeszły.
– Myśmy nigdy nie podpisywali żadnej umowy, że będziemy do końca życia grać. Pewnego dnia się spotkaliśmy, wsiedliśmy na statek, który się nazywał “Sojka – Yanina”. Statek płynął przez ocean przez wiele lat. Dopłynęliśmy do drugiego brzegu, wysiedliśmy na ląd i każdy z nas poszedł w swoją stronę.
– Opowiedz o swojej płycie “Portret wewnętrzny”, która na razie jest twoim jedynym, autorskim krążkiem.
– Ale nie ostatnim. Utwór “Wielkie podzielenie” jest nagraniem z innej sesji. Nie myślałem, że ta piosenka tak zadziała. Ona mi się napisała. Dopisałem do tego utworu kilka piosenek i tak powstał ten album. Myślałem wtedy o zrealizowaniu płyty instrumentalnej…
– Na płycie są przecież trzy utwory instrumentalne.
– Tak, to są fragmenty z filmu o Wojtku Prażmowskim, częstochowskim fotografiku. Wojtek i reżyser poprosili o muzykę do filmu, a potem… ja Wojtka poprosiłem o zrobienie okładki.
– Na Twojej autorskiej płycie są dwie piosenki do tekstów Haliny Poświatowskiej… Skąd taki częstochowski związek?
– Moja koleżanka wiedziała, że robię autorską płytę i mówi: “Yanina, słuchaj! Poświatowska była z Częstochowy – ty jesteś z Częstochowy, może byś coś zrobił dla niej”. Bardzo to sobie wziąłem do serca. Wszedłem do księgarni, kupiłem wszystko Poświatowskiej, przeczytałem i… powiedziałem, że z tego nie da się zrobić żadnej piosenki. Tak się tym przejąłem, że wybrałem jednak dwa wiersze. Zrobiłem drobne poprawki, żeby mógł to zaśpiewać mężczyzna. Zgodziła się na to siostra Poświatowskiej mieszkająca w Krakowie. Nie byłbym w stanie identyfikować się z większoścą jej tekstów. To jest tak jak ze Stachurą – cenię jego poezję, choć fakt, że popełnił samobójstwo, przekreślił dla mnie wiele rzeczy. Człowiek nie daje sobie życia i nie ma prawa go sobie odbierać. Czasem wracam do Stachury, ale jednocześnie jestem mocno zdystansowany. Pisał piękne wiersze, ale po prostu mu nie wierzę. On nie powinien był tego robić. Poczułem się oszukany.
– Współpracujesz także z innym znanym częstochowianinem, Łukaszem Wylężałkiem.
– Łukasz zatrudniał mnie często do swoich spektakli i filmów. Robiłem m.in. muzykę do teatru telewizji pt. “Duet”, gdzie grali Fronczewski i Peszek, do filmu pt. “O dwóch takich, co nic nie ukradli”, który jest częścią filmowego tryptyku Wylężałka.
– Czy w Częstochowie jest środowisko, w którym można coś ciekawego robić?
– W każdym miejscu jest dużo ciekawych ludzi, w Częstochowie również. W latach siedemdziesiątych wielu ludzi uciekało z tego miasta. Malarze, muzycy wyjeżdżali do Krakowa, do Warszawy. Na szczęście zostało kilka osób. Przecież wcale nie trzeba jechać do Ameryki, żeby pokazać światu, kim się jest. Do Warszawy można dojechać w trzy godziny, do Krakowa – w półtorej. Jeżeli ma się coś dobrego, to można się tym podzielić bez względu na to, gdzie się jest.
– Mówi się często, że osoby z showbiznesu mają kontakt z narkotykami i do tego promują taki styl bycia wśród swoich fanów…
– Myślę, że stres, w jakim pracują ci ludzie jest pewną odpowiedzią. To rodzaj jakiegoś tłumika, w który ludzie się wpuszczają. Przyznam się, że już piętnasty rok jestem totalnym abstynentem, człowiekiem, który poza herbatą i kawą, i czasami brzydkimi słowami, niczego nie nadużywa. Nadużywanie robi z nas niewolników. Człowiek ma taką tendencję, żeby się pakować w różne bagna. Jak się tak już wytapla i chce wyjść, okazuje się, że to nie takie proste. Wtedy każdy szuka telefonu do Pana Boga, żeby zadzwonić i żeby On wyciągnął rękę.
– Skąd bierze się twórczość, sztuka?
– Twórczość jest łaską, tak jak łaską jest w ogóle istnienie. Za tym stoi Bóg!
– Niewiele osób tak uważa…
– Nie wiem na czym to polega, że jeden człowiek ma odniesienie do Boga, a inny nie. Mogę powiedzieć o sobie. Po wielu latach wędrówki od wyjścia ze Źródła wróciłem, bo coś mi się tu nie zgadzało. I wszystkie moje negatywne energie idealnie złożyły się w grzech. Ludzie poszukują wartości w życiu, ale często te wartości stają się pewnym nieporozumieniem, które zaczynamy tworzyć sami w sobie. Kiedyś chciałem być kimś i wszystko robiłem, żeby być kimś. I musiało wiele lat upłynąć zanim uświadomiłem sobie, że nie mogę być kimś, tylko mogę być sobą.
– Czy muzykowanie jest dla Ciebie modlitwą?
– Myślę, że tak. Często, zanim wyjdę na scenę mam taką krótką modlitwę: “Panie przemów przeze mnie, żeby to były Twoje Słowa. Daj mi możliwość powiedzenia czegoś dobrego”. Oczywiście, mówiąc “słowa” – myślę muzyka. Miałem taki czas, kiedy piłem alkohol. Pewnego dnia uświadomiłem coś sobie. Co ja mogę tym ludziom powiedzieć, jeżeli jestem pijany? Jakimi wartościami mogę się z nimi podzielić? Przecież przez muzykę to wszystko słychać!
– Dla młodych ludzi muzyk może stać się idolem. Czy można to wykorzystać na pozytywne oddziaływanie?
– Tak, tylko wtedy zawsze zjawia się tam diabeł i następuje bardzo silne i intensywne kuszenie. Kiedy masz coś dobrego i chcesz się tym podzielić pojawia się ten nieproszony gość i mówi: “no to wypij jeszcze kielicha, może coś przyprawisz”. Pojawia się wszystko to, czym zostajemy zniewoleni – to są myśli, alkohol, papierosy i narkotyki. Czy alkohol jest czymś złym? Czy myśli są złe? To jest tylko kwestia, jak tego używamy. Słowem możesz zabić i słowem możesz pokrzepić. Tak samo jest z alkoholem, który jest przecież doskonałym nośnikiem różnych lekarstw, ale gdy się nim zniewalasz, to jest przeciwko człowiekowi.
– Ostatnio miałeś dość dużo problemów ze zdrowiem. Czy to powoduje w człowieku jakąś większą refleksyjność na temat przemijania, rzeczy ostatecznych?
– To była moja kolejna głęboka refleksja. To nie był mój czas, żeby stąd odejść i mimo, że po raz kolejny otarłem się o śmierć w swoim życiu, był to rodzaj telegramu i napomnienia. Wszyscy się boimy śmierci. Nie bardzo rozumiem co to znaczy pokochać śmierć, choć wyczuwam o co w tym chodzi. Boję się jej. Po raz kolejny sobie uświadomiłem, że już mogło mnie nie być, a jednak jestem – jeszcze czegoś nie zrobiłem, jeszcze coś mam uczynić. – Ostatnio grasz z zespołem młodych ludzi, który przyjął nazwę KAPELA YANINA. Czy przewidujesz dłuższą współpracę z tą formacją?
– Tego nigdy nie wiesz. Jest mi ten zespół bliski. Mam szansę współpracy z młodymi ludźmi, z nowym pokoleniem. Są to ludzie, którzy w sensie muzycznym weszli na bardzo podobną drogę, jak ja kiedyś. Są młodzi, mają dużo energii, mówią językiem, którym się będzie mówić jutro.
– Dziękuję za rozmowę.
GRZEGORZ UŁAMEK