Znakomity pisarz, mający sobie wierną i oddaną publiczność – satyryk, autor świetnych słuchowisk radiowych i programów kabaretowych Marcin Wolski – odwiedził Częstochowę.
WYWIAD EKSKLUZYWNY
Znakomity pisarz, mający sobie wierną i oddaną publiczność – satyryk, autor świetnych słuchowisk radiowych i programów kabaretowych Marcin Wolski – odwiedził Częstochowę.
O Polsce, politykach i satyrykach rozmawiamy z Marcinem Wolskim.
Kto, Pana zdaniem, zasługuje dzisiaj na miano polskiego męża stanu?
– Prosta odpowiedź. Został tylko jeden – Jarosław Kaczyński. Powiedziałbym, że nawet nie ma wielu kandydatów na „męża stanka”, czyli na męża stanu niższego formatu. Znalazłoby się paru niezłych rozgrywających. W gierkach politycznych, rozgrywaniu przeciwników i sprawianiu dobrego wrażenia dobry jest Donald Tusk, choć jego charyzma raczej przemija. W grach gabinetowych na pewno niezłym graczem jest Grzegorz Schetyna. Niemniej, od męża stanu czy kandydata na męża stanu, wymaga się czegoś więcej niż gra i wizerunek. Wymaga się wizji i strategii. Myślenia szerszymi kategoriami – kategoriami państwa, a nie tylko doraźnego sukcesu. Nie wiem, czy wielu takich ludzi znalazłoby się dziś w skali światowej. Paradoksalnie, są w Rosji, ale rzeczy, które robią, są straszne. Wielcy mężowie stanu Zachodu tacy jak – Ronald Reagan i Margaret Thatcher należą niestety do przeszłości. W nas lepiej było u progu III Rzeczpospolitej, bo pewną rangę intelektualną i strategię widzenia, aczkolwiek nie było to moje widzenie, miał profesor Bronisław Geremek. Później było już tylko gorzej.
Kto jest najbardziej groteskową postacią polskiej sceny politycznej?
– Bardzo mi śmiesznie to mówić, ale jednak Stefan Niesiołowski. Stwierdzam to z pewnym żalem, bo choć w czasach “Polskiego ZOO” mnie atakował, później zrozumiał, że moja satyra była dobrotliwa i w efekcie był czas, że spotykaliśmy się i można było mówić o miłej więzi między nami. To, co się stało z człowiekiem w tym tysiącleciu jest przerażające. Nie chodzi o poglądy, ale o jakiś rozpad osobowości. Pod tym względem Niesiołowski jest nawet gorszym przykładem niż Kazimierz Kutz, który nie ma jego klasy intelektualnej. Niesiołowski był inteligentem. Natomiast podejrzewam, że za działaniami Palikota istnieje, nieznana mi do końca taktyka, strategia producenta alkoholu. Jeszcze smutniejsza, może mniej groteskowa z racji zasług, jest obecna postawa profesora Bartoszewskiego. To jest rozpacz, żenada.
Odnoszę wrażenie, że ci ludzie mają problem z zachowaniem wstrzemięźliwości języka. Nie potrafią zmilczeć, i niestety przekroczyli zasady etyki o wiele pięter. Zdaję sobie sprawę, że każdemu może się coś wyrwać, może pozwolić sobie na jakiś lapsus, żart. Ale eskalacja zachowań tych polityków – Niesiołowskiego, Palikota, Kutza czy Bartoszewskiego – jest straszna. Podważa zasadność mojego zawodu satyryka, bo w sytuacji, gdy rzeczywisty wizerunek przekracza możliwości karykaturzysty, to karykaturzysta musi zmienić zawód.
To tym smutniejsze, że wymienione osoby były jeszcze nie tak dawno autorytetami, ewentualnie tzw. autorytetami, lub też – mieli silną pozycję polityczną.
– Byli to ludzie, do których za ich przeszłość miałem szacunek. Tak samo jak do mojego kolegi ze studiów – Adama Michnika. To, że Polska, o którą walczył, różniła się od moich marzeń – bliższa mi była Polska Antoniego Maciarewicza – nie wiedziałem. Opozycję do 1989 roku traktowałem jako monolit. Ale, mimo odmiennych wizji Polski, gdy na szale kładzie się osobistą odwagę, działanie, represje i skalę podejmowanego ryzyka, Michnik był postacią heroiczną. Tym boleśniejsze jest to, co stało się później.
Kto jest najbardziej tragiczną postacią polskiej polityki?
– Już je wymieniłem. Stefan Niesiołowski i prof. Władysław Bartoszewski. Są też tragiczne i śmieszne postacie typu: Andrzej Wajda czy Daniel Olbrychski. Jeden utalentowany reżyser, drugi utalentowany aktor. Zaplątani. Zawsze się zastanawiam, po co oni to robią? Zawsze przecież można milczeć. Jeśli ma się niepodważalny dorobek, to powiem szczerze, ze zwykłego ludzkiego wyrachowania lepiej jest się powściągnąć. Po co się kompromitować. Nawet Order Orła Białego nie jest tego wart.
Obecnie obserwuje bardzo ciekawe zjawisko… Do tej niedawna panowała reguła, że ludzie na starość się wygładzają, a teraz im człowiek starszy, tym bardziej parszywieje. Powiem szczerze, wierzyłem w ekspiacje Brandysów, Woroszyńskich, Międzyrzeckich – nie mnie sądzić, na ile ich ekspiacje i konwersje były prawdziwe. Doceniałem, że jak w boksie – decyduje końcówka. Ostateczny cios mógł zapaść w dziesiątej rundzie, po dziewięciu przegranych. Natomiast teraz widzę samobóje dokonywane, w pod koniec meczy w tej jeśli nie ostatniej, to przedostatniej rundzie.
Który z polityków najbardziej dzisiaj szkodzi Polsce?
– To jest problem, bo najbardziej nie ci szkodzą, co szkodzą spektakularnie. Słowa, nawet gdy sprawiają obrzydliwe wrażenie, pozostają tylko słowami. Szkodzą ludzie, którzy mają istotne instrumenty władzy. Czyli prezydent, premier, minister spraw zagranicznych. I “po owocach ich poznacie” – nie wiem jaki będzie raport Jerzego Millera? Jeśli będzie, jak jajeczko, chociaż w 30 procentach świeży, to i tak byłoby dużo. Obawiam się jednak, że niewiele będzie się różnił od raportu MAK-u.
Czy jest obecnie w Polsce osoba, którą można nazwać nadzieją polskiej polityki? Osoba, która odwróci obecną tendencję malejącej pozycji Polski?
– Być może są takie osoby, ale my ich nie znamy. Zasiadam w kapitule “Teraz Polska”. Szukamy ludzi, którzy pomagają wizerunkowi Polski. I tacy ludzie są, znakomicie profesorowie, którzy nie stracili więzów z ojczyzną, ale nie widzę takich osób w naszej krajowej rzeczywistości. W tej chwili nie mamy ani jednej postaci, która byłaby ogólnonarodowym dobrem. Niekwestionowanym. Nie boję tego powiedzieć, bo proszę zwrócić uwagę, że nawet w PRL tacy osobnicy się zdarzali: nie do końca opozycyjni i nie do końca ludzie władzy, a można było ich użyć jako medialnych mediatorów.
W tej chwili ludzie są etykietowani. Mamy wielkie postacie jak Jarosław Marek Rymkiewicz. Osobiście uważam, że jest to niezależny intelektualista. Ale już zaetykietowano go jako kaprala sztabowego Kaczyńskiego. Ja też się uważam za człowieka wolnego. Moje poparcie dla PiS-u i Jarosława Kaczyńskiego, to nie zobowiązanie członka partii czy wielkiego fana Polski solidarnej. Po prostu, wybierając z oferty na rynku, widzę, że PiS i Kaczyński to dla Polski najlepsza propozycja. Mam na dziesiątki kwestii inny pogląd, zachowuję pewną niezależność, ale kiedy Jarosław Kaczyński potrzebował pomocy, jak w kampanii wyborczej, uważałem, że nie z miłości do niego, ale z miłości do Polski należało go wesprzeć, ponieważ alternatywa – moim zdaniem – była niekorzystna.
Czy według Pana, Jarosław Kaczyński mógł wygrać wybory prezydenckie?
– Rozmawiałem z dziesiątkami ludźmi z różnych stron i czasami wydaje mi się, że tak, czasami – że nie. Polityka jest ogromną ilością zmiennych. Powiem szczerze, że nie podzielając do końca posunięcia ludzi z PJN-u, rozumiałem ich. Po pierwsze wydawało się im, że jako młodzi muszą znaleźć swoje miejsce i to szybko. Zabrakło im cierpliwości, wiary w skuteczność Długiego Marszu. Zabrakło jej też – jak podejrzewam – ludziom którzy zostali: Zbyszkowi Ziobrze czy Jackowi Kurskiemu, którzy też chyba za bardzo skoczyli do przodu. Okazało się, że Kaczyński lepiej niż spin doktorzy zna politykę, lepiej zna swój naród. Wydawało się im po świetnym wyniku w wyborach prezydenckich zacznie się zwijać, częściowo potwierdzały to wybory samorządowe… Jednak wystarczył raport MAK-u, który upokorzył Polaków, i ponownie pokazał zasadniczą linię podziału, by inicjatywy w centrum straciły impet, a perspektywa przyszłego wyborczego zwycięstwa PiS stała się prawdopodobną. I można współczuć grupie młodych, na pewno inteligentnych ludzi, którzy znaleźli się w trudnej sytuację. Brakuje im znajomości narodu i czytelnego chwytu, jednego punktu programowego, który sprawiłby, że nie będą postrzegani jako soft PiS lub przyzwoitsza Platforma.
Co Pan sądzi o manii niektórych środowisk, dotyczących odbrązowiania historii Polski?
– Wszystko w porządku, pod warunkiem, że cel jest szlachetny, a aparat naukowy poprawny. Ktoś, kto wykrywa, że Ordon nie zginął na reducie, wnosi słuszny akcent do historii. Tak samo jak odkrywanie nowych kart, na przykład prace Gontarczyka czy Zyzaka na temat Lecha Wałęsy. Politycy są ludźmi, jak wszyscy inni, historia nauką jak inne. A kategoria prawdy winna dominować nad chciejstwem.
Historia również musi mieć swoje poziomy. Poziom uniwersytecki i naukowy różni się od historii uproszczonej. Gdybyśmy chcieli wszystko relatywizować, okazałoby się, że nawet wielcy typu Jagiełło czy Batory, nie mówiąc o Sobieskim, też coś mają za uszami. Toteż pytanie brzmi: „Czemu odbrązowianie ma służyć? Jeśli poszerzaniu horyzontu naukowego, to bardzo dobrze, gorzej, jeśli bieżącej grze politycznej, wreszcie najgorzej, bo rozumiem dlaczego o to mnie pani spytała, jeśli ma to służyć eskalowaniu nienawiści. Tak np. rozumiem pracę pana Grossa. Przy czym, nie wiem o co panu Grossowi chodzi, bo jedynym wymiernym efektem może być reanimowanie nieistniejącego we współczesnej Polsce antysemityzmu.
No właśnie, co Pan zatem sądzi o obsesji niektórych środowisk, przypisującej Polakom różne wady i przywary, w tym antysemityzm?
– Po pierwsze bardzo mnie denerwuje generalizacja, którą stosują te środowiska. Twierdzenie, że wszyscy Polacy to antysemici, podobnie jak wszyscy Szkoci są skąpi, jest gigantycznym uproszczeniem, które obnaża klasę intelektualną. Wie pani, kiedy skończył się dla mnie Andrzej Szczypiorski? Nie wtedy, gdy dowiedziałem się, że jest on TW Mirek. Tylko wówczas, gdy w czasie kampanii wyborczej powiedział, że Lech Wałęsa jest najbardziej nieodpowiednim kandydatem na prezydenta. A dlaczego? Moja mama była między innymi sędzią łyżwiarskim. Powiedziała mi, że gdyby w zawodach jako pierwsza w kolejności wystartowała zmartwychwstała Sonja Henie czy inna legenda, nie dostałaby maksymalnych not, bo teoretycznie zawsze może się pojawić osoba lepsza. Tak samo intelektualiście nie wolno powiedzieć o kimś, że jest najbardziej nieodpowiedzialny, bo co miałaby powiedzieć pan Szczypiorski, gdy pojawił się Tymiński? Zabrakłoby mu ocen. Gdy intelektualista, inteligent używa w jakiejkolwiek sprawie słów: wszyscy, nigdy, zawsze, nic, itp., od razu wpuszcza się w pułapkę błędu logicznego, wystrzeliwuje ostatni nabój.
Czy Polacy mogą i powinni być dumni ze swojej historii?
– Tak, oczywiście. Powiem więcej, nie tylko Polacy. Europejczycy. Jeżdżąc ostatnio po Senegalu i Gambii obserwowałem efekty europejskiego przepraszania za wszystko. Lokalni przewodnicy mają wizję niewolnictwa typu pani Harriet Beecher Stowe autorki „Chaty wuja Toma”, która w całym swoim życiu nie widziała niewolnika Murzyna, a jej dzieło było gigantycznym narzędziem propagandowym. Sprawa była bardziej złożona, czego nie usłyszałem w Afryce. Nie usłyszałem, że niewolnictwo było tam od dawien dawna, że głównymi jego promotorami byli niosący islam muzułmanie, a realizatorami sami tubylcy. Europejczyków w pewnym sensie w to wrobiono. Pierwsze dostawy niewolników zaofiarowano im z powodu braku złota. Podobnie wiele dramatycznych obrazów tego procederu zdaje się urągać logice, bo furman katujący swojego konia, to wyjątek. 99 procent furmanów dba o swoje konie – jest ich narzędzie pracy. Więc, jestem ostrożny, gdy relacje o tamtych czasach. W końcu to był biznes nie Holocaust! I tu blisko do zagadnień związanych z Grossem. Nikt nie neguje, że były w naszym narodzie parszywe owce, że dokonywano czynów haniebnych. Więcej, jako młody chłopiec w czasach PRL byłem zdumiony, że nie mogę się dowiedzieć niczego o szmalcownictwie, wydawaniu Żydów, ukrywaniu ich za pieniądze, o donosach, które zalały Niemców, gdy objęli władzę w Polsce. Ale czy tego było więcej niż w Państwie Vichy. Podejrzewam, że dużo mniej. Diabeł tkwi w proporcjach. I w myśleniu zideologizowanym w tworzeniu prac pod z góry ustaloną tezę. Byli szmalcownicy ale byli i ci którzy ich ratowali. I to było o wiele trudniejsze i bardziej ryzykowne – obliczono, że aby uratować jednego Żyda czternastu Polaków w łańcuchu “ludzi dobrej woli” musiało zaryzykować życiem swoim i swoich najbliższych. Dodajmy do tego zaangażowanie Kościoła, zakonów, wreszcie Państwa Podziemnego. W moim rodzinnym Wawrze Żydówkę, która uciekła z transportu wyskakując z pociągu i niestety łamiąc nogę, zabił polski menel – pistolet dał mu granatowy policjant. Za parę dni, z wyroku polskiego państwa podziemnego, zabójca nie żył. I to jest prawda o Polsce. Ale historię zawsze można sprzedać tak: “Polak na ochotnika zabija Żydówkę”. A resztę urwać.
I winny jest…
– Naród oczywiście. To jest takie samo uproszczenie, jak teza, że wszyscy Żydzi zabili Chrystusa, czy wszyscy Anglicy handlowali niewolnikami. Nie wolno generalizować. Chociaż, gdy dojdziemy do konkretów, to odpowiemy sobie, że zarówno nasi wielcy sąsiedzi na zachodzie odpowiadają za Hitlera, tak naród rosyjski odpowiada za komunizm. Narody zawsze winne są w jakiś sposób za grzechy swoich władców – bez poparcia, choćby częściowego nie utrzyma się długo żaden Neron, Castro czy Kadafi.
Co, Pana zdaniem, mówi o kondycji moralnej i patriotycznej narodu ostatni rok po tragedii smoleńskiej?
– Z jednej strony chciałoby się powiedzieć, że jestem rozczarowany, rozpadem pewnego mitu. Mitu patriotyczno-moralnej jedności, który głosi, że wszyscy Polacy cieszyli się z wyboru na papieża Karola Wojtyły, Nie, nie wszyscy! Nawet w jego pielgrzymkach do Ojczyzny osobiście uczestniczyła mniej więcej jedna trzecia. Podobnie nie wszyscy płakali po śmierci Jana Pawła II. Płakali wrażliwsi, wartościowsi, mądrzejsi, bardziej patriotyczni, religijni. Pod tym względem warto odwołać się do narodowych powstań, które były udziałem mniejszości społeczeństwa, najlepszych synów polskiej szlachty, polskiego mieszczaństwa, niekiedy bardziej świadomych rolników i kilku Żydów patriotów. Większość pozostawała bierna, a pewna część donosiła. Jeżeli więc mamy ogromne poruszenie, którego kulminacją było to, co działo się na Krakowskim Przedmieściu, to nie biadajmy że jest nas tylko tyle, tylko aż tyle. Tak samo niewybredne ataki, które przypuszcza druga strona, to nie aż tyle, a tylko tyle.Wprawdzie widoczna, wrzaskliwa, czasem przekupiona, a na pewno zmanipulowana i ogłupiona grupka. Nawet byłbym ostrożny w nazywaniu ich wszystkich przestępcami. Gdzieś tam przemieszał się element zgrywu, happenigu, protestu. O wiele więcej miałbym do powiedzenia pod adresem tych, co ich inspirują, animują i nagłaśniają.
Czy współczesna polska kultura należycie broni wartości patriotycznych i narodowej dumy?
– Nie i z tym jest gorzej, bo tu już nie mówimy o masach. Żyjemy w przestrzeni podzielonej i wyjałowionej. Zdaję sobie sprawę, że nie mogę oczekiwać na dobrą recenzję w „Gazecie Wyborczej”. Ba, od pewnego czasu nie mogę oczekiwać nawet na złą. Trwa blokada tych, których nie powinno się czytać i o których nie wolno pisać. Jestem w dobrym towarzystwie. W tym gronie jest Waldemar Łysiak, Jarosław Marek Rymkiewicz, Rafał Ziemkiewicz, Bronisław Wildstein. Bardziej niepokoi mnie, że nasza prawa strona nie potrafi bronić się przed taką polityką. W ciągu ubiegłego roku, co można zapisać do Księgi Guinnessa, wydałem pięć książek. Miały one recenzje w „Gazecie Polskiej”, we „Frondzie”, w paru niszowych pismach, w prasie lokalnej. Natomiast nie ukazała się ani jedna w żadnym piśmie mainstreamowym, notabene nawet tym, zarządzanym przez moich przyjaciół – u pana Lisickiego i Masłonia. Jako recenzent w „Gazecie Polskiej” zawsze piszę o pojawiających się ciekawych pozycjach strony prawicowej. Promuję wykluczonych. Tymczasem widzę, że nawet prawicowe łamy „Rzeczpospolitej” poświęcone są bezpiecznej, lewackiej kulturze. A na to szkoda miejsca. Jeśli ktoś chce poczytać na klęczkach o Amosie Ozie, czy Kozyrze, to przecież znajdzie to w każdym numerze „Wyborczej”.
Gdzie zatem należy szukać wzorców do budowania tożsamości narodowej?
– Rodzina, szkoła, Kościół. Choć największy wpływ na młodego człowieka ma grupa. Gdzieś w to mogą się włączyć media. Ale one ostatnio, poprzez propagowanie nihilizmu czy relatywizmu więcej szkodzą. To jest jak z trucizną. Mała dawka jest uleczająca, wielka – zabójcza. Wolter czy Gombrowicz czytany przez dorosłego inteligenta może być interesujący, ponieważ człowiek dojrzały, przygotowany, z intelektualnym backgroundem traktuje to jak spojrzenie na drugą stronę lustra, prowokację. Pomysł, by Gombrowicza robić podstawą lektur szkolnych jest absurdalny. Można naturalnie do kanonu wprowadzić parodię „Trylogii” jednak pod warunkiem, że wszyscy będą znali pierwowzór.
Jest Pan ikoną, albo jeszcze lepiej powiedzieć: wielką wartością polskiej satyry. Od kiedy zaczął Pan oceniać polską rzeczywistość?
– Od zawsze. Już w szkole widziałem, że nasz świat nie jest najlepszym z możliwych światów. Jednak moje wczesne diagnozy nie znajdowały odpowiednich recept. Trzeba było wejść na wyższy poziom samoświadomości. Osiągnąłem go jako nad redaktor w „60 minut na godzinę”. Wcześniej, reagowałem impulsywnie i bez rozgłosu. Pisałem do szuflady czy dla znajomych wiersze o Marcu czy interwencji w Czechosłowacji. Z drugiej strony żyłem w przeświadczeniu, że ten system potrwa długo, że trzeba z nim jakość negocjować, naturalnie z zachowaniem nieprzekraczalnych granic. Niestety, dla mojego pokolenia koniunkturalne zapisanie się do partii nie było problemem. Dawało to możliwość przynajmniej przez jakiś czas głoszenia tego, co chce się głosić. Oczywiście stan wojenny był otrzeźwieniem z jakichkolwiek złudzeń młodości. Jak mało który z kolegów z branży postawiłem na całkowitą odmowę udziału w mediach, zająłem się robieniem kabaretu objazdowego, mniej lub bardziej nielegalnego.
Mój konserwatyzm też musiał dojrzeć, początkowo nie wiedziałem nic zgoła o liberalizmie, o funkcjonowaniu wolnego rynku. Nie wiedziałem nic o świecie. Znałem demokrację ateńską, a nie wiedziałem na czym polega demokracja współczesnego świata. Mój pierwszy wyjazd do Szwajcarii uświadomił mnie, że mogą być prywatne koleje, nie mówiąc o przemyśle zbrojeniowym.
Kolejne złudzenie, które prysło, to mit jedności antykomunistycznej opozycji –
Punktem przełomowym była wojna na górze. Nie miałem wątpliwości, po której stronie się określić. A potem przychodziły kolejne wojny, w których – wydaje mi się, że mogę otwarcie powiedzieć – byłem po właściwych stronach. Raz byłem bliski pomyłki, kiedy w 1993 roku podobali mi się młodzi liberałowie Donalda Tuska. Ale nie zagłosowałem na nich, bo nie mieli szans, a ja nie lubię przegrywać. Zawsze stawiałem na tę partię, która będąc wyrazicielem polskiej racji stanu, ma szanse zwycięstwa.
Czy dzisiaj łatwo jest być satyrykiem, czy łatwo rozśmieszyć Polaków?
– Już od dłuższego czasu nie uważam się za satyryka i trudno nawet powiedzieć kiedy to nastąpiło. W latach „Sześćdziesiątki” moja twórczość była inna niż produkcja typowego satyryka „Szpilkowego”, krytykującego zgodnie z dyrektywami na imperializm amerykański czy nieuprzejmych kelnerów. Moja satyra, wprawdzie zakamuflowana, nie zajmowała się duperelami. W moich słuchowiskach, oczywiście ubranych w kostium baśni czy science fiction, zauważano ataki na mechanizmy, na ludzkie postawy. Dzisiaj nadal mnie to interesuje, tylko pisząc powieści odszedłem od prześmiewczego stylu. Dzisiaj świat i kondycja ludzka jawią mi się dużo poważniej. Chcę, by treść podana była przystępnie, tylko czasami zabawnie. Moim ideałem nie są te filmy amerykańskie, w których obrzuca się tortami, tylko takie, gdzie istnieją zabawne sytuacje, bohater używa czasem śmiesznych sformułowań, ale wszystko mieści w ramach prawdopodobieństwa. Gdy ono pryska, to przestaje mnie to interesować.
A dzisiejsza kondycja satyry w Polsce ? Już powiedziałem, że w świecie, który jest sam swoją karykaturą rola błazna maleje. Niestety bardzo wielu kolegów zapomniało, że trefniś powinien głosić rzeczy niepopularne zarówno wobec władzy i jak społeczeństwa. Gdybym miał ustalać priorytety, to pierwszym moim celem byłby ogłupiały, grillujący obywatel, który przyzwala na to, co się dzieje. Mam więcej uznania dla panów typu Sobiesiak czy Drzewiecki, bo ci w granicach szarej strefy działają na rzecz własnego interesu. Natomiast ten grillujący obywatel, który na to przyzwala, który za chwilę będzie musiał więcej płacić za VAT, prąd, gaz, postępuje całkowicie irracjonalnie. I w związku z tym, gdybym miał się z czegoś naśmiewać, gdybym miał swój kabaret, to poza krytyką rządzących musiałbym wziąć na rożen owego obywatela i go solidnie wygrillować.
Czy to czynią współcześni satyrycy?
– Niestety nie. Współcześni satyrycy w większości przynoszą hańbę swojemu zawodowi. Nie podoba mi się, jak jednogłośnie szydzili z Kaczyńskich. To prawda, ja też żartowałem z Bliźniaków – robiłem przecież „Polskie ZOO” – ale z zachowaniem kultury i przyzwoitości. Po drugie, naśmiewałem się ze wszystkich. Śmiałem się z Geremka i Michnika, z postkomunistów i prawicy. Uszczypliwość wobec Kaczyńskich dotyczyła sposobu mówienia, wzrostu, czy incydentalnych gaf. Nigdy nie posunąłbym się do żartu, który odmówiłby Kaczyńskim rozsądku lub patriotyzmu. A to moi koledzy robili. Paskudny, słynny po przegranych przez PiS wyborach zwrot: „Panowie, dotąd atakowaliśmy rząd, teraz będziemy atakować opozycję” najlepiej oddaje kondycję zawodu satyryka w Polsce. Zresztą w większości wypadków tytułowanie ich satyrykami jest nieporozumieniem. Straciłem sporo sympatii do Tadeusza Drozdy, od momentu, w którym nazwał się „dyżurnym satyrykiem kraju”. Jeśli chodzi o niego, pozostawiłbym tylko słowo „dyżurny”.
Był niewątpliwym showmenem, ale nie satyrykiem, choć dziś Tadzio na tle obecnych koryfeuszy humoru, to sympatyczny, dowcipny gość.
Dlaczego zaczął Pan pisać powieści?
– Zawsze byłem wielowarsztatowcem. Jeszcze pracując w Radio zacząłem robić kabaret. W karnawale „Solidarności” było ogromne zapotrzebowanie społeczne, na żywy kontakt . Jeździłem po zakładach, by towarzyszyć ludziom w miejscach, gdzie działa się historia dając ponad czterysta koncertów. Koledzy z radia, w tym mój reżyser Andrzej Pruski, pytali: „Po co ci to Marcin? Jesteś znakomitym autorem słuchowisk, po co robisz kabaret?”. Mówiłem, że to dla nauki, czerpania ze źródła. Potem okazało się, że zadziałał instynkt samozachowawczy. Kiedy zawaliły się media, zostałem zwolniony ze służby w jednostce zmilitaryzowanej i dostałem kompletny zakaz druku i publikacji, kabaret okazał się tą wąską uliczką, na której mogłem funkcjonować. Ale gdy poczułem, że grzęznę w estradzie ( trzy koncerty za dnia i balanga w nocy), zacząłem wozić w trasy maszynę i pisać. Pierwsze powieści powstały na bazie gigantycznego zapotrzebowania po „Sześćdziesiątece..”. Zacząłem robić adaptacje słuchowisk radiowych dla potrzeb druku. Później obraz syndromu kolaboracji, zdrady, mniejszego zła wymagał pisania rzeczy nowych. To stało się inspiracją pierwszej ważnej powieści “Agent Dołu” , która pokazuje mechanizm zanurzania się człowieka w diabelstwie. Następnie był szczyt popularności „Polskiego ZOO”, ale gdy to się skończyło, pozostały wolne moce produkcyjne. Trzeba było wykorzystać zdobytą wiedzę i coraz sprawniejszy warsztat.
Przejście do książek stało się naturalne.
Każdemu wiekowi odpowiada pewien oddech. Młodość – to biegi krótkie, szybki żart, zabawa, happening , bagatelizowanie. Starość – to oddech płytszy, ale większa mądrość, konserwatyzm, staranność. I trzeba to uwzględnić. Zawsze biorę sobie do serca jeden z najlepszych obrazów Chaplina, choć nietypowy dla niego – „Światła rampy”. Nie ma nic smutniejszego niż stary błazen. Chcę być aktywny, ale nie wydaje mi się, żebym chciał się ścigać ze wspoóczesnym kabaretem młodzieżowym, nawet gdyby miał coś do powiedzenia.
Podczas spotkania wspominał Pan, że w zasięgu Pana pragnień jest jeszcze film?
– Powstały dwa scenariusze wokół moich powieści. Jeden na bazie ubiegłorocznej: „Odwrotna strona lustra”. To sensacyjna powieść o Janie Pawle II i jego astrologicznym bliźniaku, reprezentującym ciemną stronę mocy. Robota jest zaawansowana. Podstawą drugiego jest książka „Agent z dołu”. Z tą książką wiąże się anegdota. Pewnego dnia zgłosił się do mnie reżyser młodego pokolenia – Łukasz Palkowski. który zadebiutował znakomitym “Rezerwatem” Powiedział, że będąc uczniem liceum natrafił na kompletnie sczytanego „Agenta z dołu”. Po przeczytaniu książki postanowił iść do szkoły filmowej, by kiedyś na jej kanwie nakręcić film. „Zgłaszam się do pana, bo ten czas nadszedł” stwierdził na pierwszym naszym spotkaniu. Było to kilka lat temu i wciąż mam nadzieję, że ta deklaracja się ziści.
Dziękuję serdecznie za rozmowę.
URSZULA GIŻYŃSKA