Trudno dzisiaj pisać o czym innym niż o szczycie Unii Europejskiej sprzed tygodnia. Brukselski spektakl, rozegrany na oczach całej Europy, podczas którego mieliśmy zostać skarceni za “niesubordynację”, doczekał się w efekcie zjadliwego komentarza w niemieckiej prasie o “rozbiciu o ścianę” przez stronę polską negocjacji na temat zasad unijnego głosowania.
Trudno dzisiaj pisać o czym innym niż o szczycie Unii Europejskiej sprzed tygodnia. Brukselski spektakl, rozegrany na oczach całej Europy, podczas którego mieliśmy zostać skarceni za “niesubordynację”, doczekał się w efekcie zjadliwego komentarza w niemieckiej prasie o “rozbiciu o ścianę” przez stronę polską negocjacji na temat zasad unijnego głosowania.
Choć osobiście nie odniosłem takiego jak niemieccy komentatorzy wrażenia, to jednak uważam, że nawet gdyby tak w istocie było, nie byłoby źle. Jeszcze rok temu, podczas szczytu w Kopenhadze, byliśmy peryferyjnym słabeuszem, któremu starsze rodzeństwo, w przypływie dobrego humoru, dorzuciło więcej kasy. Dzisiaj stanęliśmy z unijnymi partnerami do dyskusji jak równy z równym choć, gdyby brać pod uwagę nasz potencjał gospodarczy, daleko nam do ich poziomu.
Już od dłuższego czasu jasne było, że państwa członkowskie Unii, podejmując decyzję o poszerzeniu tego grona, skoncentrują się na działaniach mających na celu wzmocnienie swojej pozycji, a co za tym idzie: na osłabieniu pozycji państw przystępujących. Dyskusja na ten temat stała się od pewnego czasu wręcz pożądana, a chwila na zainicjowanie jej okazała się najlepsza, wziąwszy pod uwagę moment historyczny, na który składały się, m. in., proces poszerzenia oraz, co ważniejsze, potrzeba reformy instytucjonalnej Unii Europejskiej. Warto przy tym zauważyć, że najaktywniejsi członkowie Wspólnoty Europejskiej, mam na myśli Niemcy i Francję, wywoływali zupełnie niepotrzebną dyskusję na wielu płaszczyznach, zachowując się momentami wręcz prowokacyjnie, jak choćby w sprawie preambuły do konstytucji europejskiej i pominięciu w zaproponowanym tekście odwołania się do chrześcijańskich korzeni naszego kontynentu.
Tymczasem, oprócz wspomnianej wcześniej, oczywistej potrzeby reformy instytucjonalnej Zjednoczonej Europy w obliczu rozszerzenia jej granic, jest jeszcze jeden, niemniej ważki problem, z którym narody europejskie od pokoleń nie mogą się uporać. Są to konflikty na tle etnicznym, wybuchające regularnie, z niesłabnącą siłą, w wielu punktach zapalnych na mapie Unii. Wystarczy wymienić choćby problem Walii i Szkocji w Wielkiej Brytanii, chęć odłączenia się Korsyki i Bretanii od Francji, ruchy o podłożu rewizjonistycznym w Niemczech czy działalność organizacji ETA w Kraju Basków w Hiszpanii. Właściwie można by powiedzieć, że sytuacja wewnętrzna w wielu krajach członkowskich Unii na dobrą sprawę przeczy samej idei zjednoczenia. Nie można bowiem głosić haseł wspólnotowych, domagając się jednocześnie administracyjnego wyodrębnienia z granic danego państwa jednej grupy etnicznej. Dzisiaj, jak na ironię, w Unii – organizacji państw i narodów w ramach kontynentu europejskiego – coraz większego znaczenia nabiera Komitet Regionów UE, zrzeszający ok. dwustu przedstawicielstw.
Problem konfliktów etnicznych dotyka również kraje przystępujące ale, co istotne, nie dotyczy Polski. Praktycznie w naszym przypadku mamy do czynienia z jednorodną strukturą narodowościową, z wyraźnie wyodrębnionymi mniejszościami narodowymi, cieszącymi się w naszym systemie prawnym specjalnymi przywilejami. Oczywiście, że gdyby się ktoś uparł, mógłby pod konflikt etniczny podciągnąć niechęć mieszkańców Kielc do obywateli na stałe zameldowanych w Radomiu, jednak ten problem nigdy nie nabrzmiał do rozmiarów antagonizmu, czy dyskryminacji. Nikt też w Polsce nie oczekuje pomocy ze strony Komisji Europejskiej w zwalczaniu kieleckiej ksenofobii w Radomiu, bo samo takie hasło brzmi absurdalnie.
W takim ujęciu problem: przyszła pozycja Polski w Zjednoczonej Europie, nabiera konkretnego znaczenia. Proszę sobie wyobrazić przyszłych polskich technokratów i przedstawicieli w Parlamencie Europejskim, którzy – choć zróżnicowani politycznie – stanowią zwartą i liczną grupę przedstawicieli w odpowiednich gremiach jednego tylko narodu. Co ważne: narodu, który ma zamiar aktywnie włączyć się do politycznej gry i wzmacniać swoją pozycję gospodarczą. Na ich tle przedstawiciele skonfliktowanych wewnętrznie krajów, choćby najbogatszych, z najdłuższymi tradycjami wspólnotowymi wypadną po prostu blado.
I jeszcze jedno. Wyniku brukselskich rozmów, choć dla nas w pewnym wymiarze pozytywnego, nie oceniam w kategoriach jakiegoś spektakularnego sukcesu premiera Leszka Millera. Uważam, że premier z takimi dużymi problemami wewnętrznymi, z tak celnie recenzującą go opozycją parlamentarną, a przede wszystkim, z krytycznie nastawionym społeczeństwem do problemu ograniczania pozycji Polski w Europie – nie mógł inaczej postąpić. Niemniej, cieszę się, że podczas szczytu w Brukseli nie doszło do zdrady polskich interesów i że nasi negocjatorzy, choć pokonani, wracają z tarczą.
ARTUR WARZOCHA