KSIĄŻKA
Pod szyldem krakowskiej Księgarni Akademickiej ukazała się najnowsza książka Lecha Mastalskiego „Częstochowscy podchorążowie”. Jest to szczegółowe opracowanie na temat kursów na podchorążych, organizowanych w latach 1932-1939 przy 7. Dywizji Piechoty w naszym mieście.
Blisko 500-stronicowy tom zawiera opisy poszczególnych szkoleń oraz kilkaset not biograficznych (wymienieni są wszyscy, jednak nie udało się autorowi znaleźć szerszych informacji o każdej z osób). W publikacji możemy znaleźć także liczne zdjęcia i ilustracje, np. mapkę Częstochowy z zaznaczonymi obiektami wojskowymi czy sztandar 27. pp.
Wolumin ukazał się w nakładzie zaledwie stu egzemplarzy, jednakże jako dzieło naukowe stanowi cenne źródło informacji. Cena 85 zł stanowi jedynie zwrot kosztów wydania, które autor poniósł osobiście
Lech Mastalski odwiedził nas w redakcji i opowiedział o swoim najnowszym dziele
Proszę przybliżyć historię dywizyjnych kursów podchorążych w Częstochowie.
– Rocznych kursów na podchorążych zorganizowano w latach 1932-1939 siedem, przy trzydziestu czynnych dywizjach w kraju (w roku szkolnym 1938/1939 przeprowadzono jeszcze jeden dodatkowy, przy 5. Dywizji Piechoty we Lwowie). Każdy, kto ukończył szkołę średnią lub odpowiednik obecnego technikum, był zobowiązany do skróconej służby. Absolwenci szli na nią z wielką chęcią, bowiem przed wojną służba w wojsku była zaszczytem i honorem. Jeżeli chodzi o kursy przy częstochowskiej jednostce, ukończyło je 1.096 podchorążych z 1.247 kandydatów. Przeciętnie poborowych z cenzusem, tak nazywali się ochotnicy, było od półtorej setki do dwustu. Poborowi byli z Częstochowy, Wielunia, Tarnowskich Gór, Lublińca, Radomska, Piotrkowa, Końskich i powiatów przy tych miastach. Raz przysłano 24 z Płocka, poza tym sporadycznie przybywali także kandydaci z reszty kraju. Tak się kształtowało rozmieszczenie terytorialne pochodzenia podchorążych. Mieli oni stanowić rezerwę na wypadek wojny, szkolono ich głównie na dowódców plutonów mobilizowanych oddziałów dywizji. Nikt w Polsce do tej pory nie podjął tego tematu, byłem pierwszy. Do opracowania pozostało jeszcze 29 kursów. Pozostałymi sam się nie zajmę, bo brakłoby mi życia na zbieranie informacji. Zrobiłem swoją działkę, z Częstochowy, bo stąd pochodzę, jestem częstochowianinem. To jest promocja naszego miasta. W świecie nauki pozycja została dobrze przyjęta, ponieważ była to praca od podstaw, ciężka, a efektów nie było widać od razu. Trzeba było latami gromadzić kolejne dane. Równolegle prowadziłem kilka badań, ale zajęło to mniej więcej siedem-dziesięć lat.
Pańska praca nad publikacją była bardzo szczegółowa, drobiazgowa, chociaż jedne nazwiska są szerzej opisane, inne skąpiej. Jak wyglądało zbieranie tych wszystkich materiałów?
– Na początku udało mi się znaleźć w Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie listy skierowanych do odbywania służby wojskowej na dany kurs. Przy dwóch podane były nawet rocznik i konkretna Państwowa Komisja Uzupełnień, co było dla mnie bardzo cenne, bo wiedziałem, skąd pochodzili kandydaci. Dalej to było szukanie po omacku. Przeglądałem opracowania, wspomnienia. Udało mi się dotrzeć do rodzin, a także do kilkunastu jeszcze żyjących podchorążych. Miałem z tego powodu wielką radość. Natomiast tam, gdzie mi się nie udało, jest tylko imię, nazwisko oraz numer kursu, który odbył dany żołnierz. Zrobiłem także siedem tabel z ich awansami na starszego strzelca podchorążego, kaprala podchorążego, plutonowego i – z pierwszych czterech kursów – na podporuczników rezerwy. Z kolejnych trzech już nie zdążyli, bo aby awansować na podporucznika rezerwy, należało przez dwa następne lata udawać się na kilkutygodniowe ćwiczenia i przejść egzaminy. Bardzo pomocną pracą były „Awanse oficerskie 1935-1939” autorstwa Ryszarda Rybki i Kamila Stepana. W dalszej kolejności trzeba było prostować daty urodzeń. Pisałem do urzędów stanu cywilnego zapytania, kiedy zmarli, czy zawarli związek małżeński. Także praca była zakrojona na bardzo dużą skalę i trwała wiele lat. Mógłbym jeszcze ciągnąć badania ze dwadzieścia lat dłużej, ale podjąłem decyzję, żeby wydać to, co zebrałem do tej pory. Zrobiłem około sześćset-osiemset not biograficznych, co mnie cieszy. Z kwestii żydowskiej podchorążych zrezygnowałem, bo nie miałem danych. Niemcy skrzętnie popalili wszelkie dokumenty ze szkół średnich żydowskich. Nie wiadomo nawet, kiedy absolwenci tych placówek zdawali matury.
Moja książka ma charakter dokumentacyjno-badawczy. Jest adresowana głównie do naukowców i rodzin opisanych postaci, ona się nie zestarzeje. Wydałem ją w bardzo niewielkim nakładzie, własnym sumptem. Prezydent miasta odmówił jakiejkolwiek dotacji. Jest na dobrym papierze, tradycyjnie, tzn. z twardą okładką oklejoną płótnem i obwolutą. Książki nie powinno się wydawać jak najtaniej, ona musi budzić szacunek wyglądem.
Początkowy zamysł był skromniejszy. Jak to się stało, że Pańska publikacja wyewoluowała do takich rozmiarów?
– Początkowo chciałem pisać tylko do roku 1939. Jednak mój kolega z Naczelnej Dyrekcji Archiwów Państwowych profesor Jakub Stępniak podpowiedział mi: „Wiesz co? Napisz dalej. To są bardzo ciekawe losy, będą cenne do badań dla naukowców, np. socjologów czy historyków. To jest materiał, który powinien być opracowywany szerzej.”.
Szkoda, że w Częstochowie nie ma poczucia odpowiedzialności u rządzących. To miasto od wielu lat upada, w szczególności od czasu zlikwidowania województwa. Jako lokalny patriota chcę, aby po historii Częstochowy coś zostało. A tu władza nie przywiązuje do tego najmniejszej wagi. Zresztą się temu nie dziwię, przecież swoim trzeba dawać… Poza tym moje badania sporo kosztowały. Cena egzemplarza to jedynie zwrot kosztów wydania. Gdyby do tego doliczyć podróże pociągami, pekaesami, hotele, kwota byłaby znacznie wyższa.
Proszę rozwinąć tę kwestię. Jak Pan uważa, dlaczego częstochowskich władz nie zainteresowała Pańska praca? Przecież stanowi ona wspaniałą pamiątkę po tamtych ludziach i czasach…
– Można ją nazwać pomnikiem dla polskiej inteligencji. To byli ludzie wykształceni, wychowani patriotycznie, niepodległościowo, w dobrych szkołach ze znakomitym programem nauczania. Dlatego pozwoliłem sobie pociągnąć ich losy dalej, po roku 1939, opisać, co zrobili dla Polski, jacy byli ofiarni. To naprawdę bardzo piękne postacie. Ile tu sławnych nazwisk. Na przykład Zygmunt Zumbach, słynny lotnik, który właśnie w Częstochowie otrzymał przygotowanie do służby wojskowej. W plutonie ciężkich karabinów maszynowych dźwigał podstawy i pocił się na Górach Kawich koło dzielnicy Północ. Ich wszystkich nie można było pominąć milczeniem.
Natomiast jeżeli chodzi o władze… Nie rozumiem ich, tego, co się dzieje na szczeblu miejskim. Nie było parę groszy, żeby wspomóc nauczyciela? Może dlatego, że nie jestem zrzeszony, nie sympatyzuje z obecnym układem.
Skąd u Pana zafascynowanie historią polskiej wojskowości?
– Po prostu urodziłem się, by służyć w wojsku, ale nie było mi dane zostać żołnierzem zawodowym. Stąd moje zainteresowania. Najpierw na własnej skórze zbadałem plusy i minusy, uroki służby wojskowej. Dopiero później zabrałem się za prace badawcze. Zajmuję się historią wojskowości z lat 1918-1939, są to bardzo potrzebne działania, ponieważ jest niewiele publikacji na ten temat. Dopiero po 1990 r. jakieś zaczęły się ukazywać, a wcześniej, wiadomo, wszystko dusiła cenzura. Najczęściej są to badania prowadzone i wydawane w formie książki na własną rękę. Czasem udaje się znaleźć mecenasa („sponsor” to bardzo brzydkie określenie, sztuczne, używam „mecenas, bo to słowo ma tysiącletnią tradycję i jest zaadaptowane w języku polskim).
Jest to pozycja wybitnie naukowa, ale czy dla przeciętnego częstochowianina może przedstawiać jakąś wartość?
– Trudno mi ogólnie oceniać, bo nie robiłem wywiadu pod kątem poziomu naukowego częstochowian oraz czy interesują się dziejami miasta i tym okresem. Na pewno wielu jak najbardziej tak. Niekoniecznie są wykształceni, z wyższymi studiami, ale prowadzą badania, poszerzają swoją wiedzę. Na pewno jest to pozycja cenna dla takich instytucji jak Ośrodek Dokumentacji Dziejów, Muzeum Częstochowskie, czy biblioteki Akademii im. Jana Długosza i Miejska im. dr. Władysława Biegańskiego. Na pewno nie zaciekawi to na przykład mediewisty (naukowiec badający okres średniowiecza – przyp. red.), ale wiadomo, że on nie jest w tym przypadku odbiorcą docelowym. Poza tym bardzo dużo rodzin podchorążych nabyło ode mnie tę książkę. Synowie, córki byli zachwyceni, dostawałem listy, gratulacje.
Dlaczego zdecydował się Pan na wydawnictwo krakowskie?
– Bo jest tam najsilniejsze i najlepsze środowisko naukowe, reprezentowane przez ludzi z wielką wiedzą. Częstochowa pod tym względem jest trochę w tyle, nie jest centrum intelektualnym, badawczym. Cóż, po prostu nie ma Uniwersytetu Jagiellońskiego (uśmiech).
Wróćmy jeszcze do rodzin podchorążych. Jak reagowali ludzie, do których Pan się zwracał po informacje, dokumenty itd.? Byli zadowoleni, zdziwieni, że ktoś się interesuje tym tematem?
– Nie miałem sytuacji, żeby mi ktoś odmówił. Wszyscy z chęcią użyczali fotografii, zdjęć, dosyłali kolejne z własnej inicjatywy. Kilka osób dopingowało mnie, żebym czasem „nie zaniechał badań, bo przecież są mozolne, to taka benedyktyńska praca”. Muszę przyznać, iż podziwiali mnie, że chce mi się to w ogóle robić (uśmiech). Już po wydaniu byli zachwyceni, że książka ukazała się i jest tak pięknie wydana. Jedynie dwóch czy trzech synów nie było zainteresowanych zakupem. Mówili: „Ojciec umarł, a ja biegam teraz za pieniędzmi. To już przeszłość.”. Cóż, takie jest dzisiaj nowoczesne myślenie niestety. Książka właściwie odchodzi pomału w niebyt, jest wypierana przez internet, telewizję. Na szczęście jest jeszcze wielu ludzi, którzy czytają i dla których posiadanie książki stanowi radość. Jak dla mnie, bo jestem bibliofilem.
„Częstochowscy podchorążowie” to nie jedyna Pańska publikacja. Proszę opowiedzieć o pozostałych pracach.
– Postanowiłem zrobić całą serię. W 2005 r. wydałem „Oficerów 7. Dywizji Piechoty zamordowanych na Wschodzie”. Teraz ukazali się „Częstochowscy podchorążowie”. Chciałem, żeby to było w 2008 r., ale wydawca przesunął termin specjalnie na 2009 rok. Nie było moim zamiarem świętowanie klęski, jaką ponieśliśmy z rąk sąsiadów – Niemiec i Rosji – w 1939 r. Nie obchodzę rocznicy 1 września, bo klęski nikt przy normalnych zmysłach nie celebruje. To się robi w określonym celu politycznym i ciągnie się od zakończenia II wojny światowej aż do teraz. Dlaczego nie świętują z taką pompą 15 sierpnia na przykład – rocznicę bitwy warszawskiej? Powinni.
Kolejną publikacją będą „Dzieje 7. Dywizji Piechoty 1918-1939”. Zbieram materiał na jeszcze jedną pracę: „Dzieje Okręgu Va/IX Polskiej Organizacji Wojskowej Częstochowa”. Do tego obwodu wchodziły powiaty częstochowski i wieluński. To historie wspaniałych ludzi, ofiarnych, biednych, ale gotowych umierać za Polskę. Nie ma wspanialszych postaci. Ci, który mają pieniądze i jedynie używają życia, nie wzbudzają we mnie żadnego zainteresowania.
LECH MASTALSKI jest rodowitym częstochowianinem. Uczył historii w LO im. J. Dąbrowskiego. Członek kilku organizacji: Stowarzyszenia Genealogicznego w Częstochowie, Częstochowskiego Towarzystwa Naukowego, Towarzystwa Miłośników Ziemi Zawierciańskiej i Towarzystwa Miłośników Wielunia. Założył i przez dwanaście lat prowadził Związek Strzelecki OSW w Częstochowie. Pisze artykuły do krakowskiego czasopisma „Sowiniec”. Wspólnie z kilkunastoma strzelcami trzykrotnie przeszedł pieszo z Oleandrów w Krakowie pod Pomnik Czterech Legionistów w Kielcach, szlakiem 1. Kompanii Kadrowej Legionów Józefa Piłsudskiego. Za ten wyczyn otrzymał z rąk prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego legitymację, dyplom i odznakę.
ŁUKASZ GIŻYŃSKI