SPOTKANIA Z „GAZETĄ CZĘSTOCHOWSKĄ”
Jak Pan to robi, że już od pierwszej chwili na scenie udaje się Panu zawładnąć całą widownią?
– Pierwsze pytanie zmusza mnie do sporej nieskromności – oczywiście dziękuję Pani za tę recenzję – ale nie mogę udawać, że stało się to przypadkowo. Nikt nie sprzeda na to żadnej recepty. Jak Pani zapewne wie, bo była Pani na występie, nie ma mowy o żadnym udawaniu, pozerstwie. Po prostu mówię: „Dobry wieczór Państwu!”. Wiem, że rozmawiam z ludźmi, którzy za swoje pieniądze przyszli na mój program. Czuję ich ciepło i wykorzystuję je. Daję z siebie więcej niż wszystko. I tyle.
Jednak na taki efekt trzeba zapewne długo pracować?
– Gdyby Pani mnie zapytała, ile pracy włożyłem w ten program, powiedziałbym, że dwie godziny i pięć minut, bo tyle trwał z bisem, plus czterdzieści osiem lat występów.
Pierwsze publiczne występy miał Pan już w szkole podstawowej…
– Zaczęło się trochę wcześniej. Występuję na scenie od czwartego roku życia. Zawodowo datujemy to z moją panią menadżer od pierwszego honorarium, czyli od trzydziestu lat. A wracając do pierwszego pytania i tego sposobu – w cudzysłowie – to jeszcze się do czegoś Pani przyznam.
A zatem?
– Nie ma mowy o upajaniu się popularnością i sympatią widzów. Staram się zmieniać często program. Dzisiaj na przykład miałem sygnały, dlaczego nie było o naszych w Korei, o Endriu. I na pewno dzisiejszy występ był inny niż wczorajszy w Piotrkowie, a jutro w Jędrzejowie będzie jeszcze inaczej.
Czyli nie ma ścisłego scenariusza. Tę spontaniczność i wzajemną relację z widownią daje się dostrzec bez problemu. Ile improwizacji jest w Pana programach?
– To moja wielka przyjemność, kiedy widzowie ewidentnie wiedzą, że elementy programu powstają w trakcie programu, że to nie było przygotowane. Lubię, kiedy publiczność zdaje sobie sprawę, że nie ma do czynienia z wyuczonym na pamięć cyborgiem. Staram się w dużym procencie – myślę, że 20-30 procent – tworzyć program w oparciu o reakcje oglądających. Ale chciałbym, żeby Pani potwierdziła, tym, którzy nigdy nie byli na moich występach, że nie ma mowy, w tych moich „ współpracach”, w nawet jednym procencie napadania widzów. Prawda ,droga Pani?
Naturalnie, tylko może 0,009 procenta…
– Ale nawet gdy przyznam się do tej 0,009 procenta „napadania”, to nie ma mowy o obrażaniu!.
Oczywiście, w żadnym procencie.
Ocenia Pan rzeczywistość Polski od wielu lat. Który okres był według Pana najbardziej twórczy i przyjazny dla satyryków?
– Dla mnie każdy. Zawsze mówiłem o tym, co wokół wyprawiamy. Nigdy nie robię programów „o was”, tylko z pełną konsekwencją – o nas. Jest w nich bardzo duży procent autoironii i nigdy nie zmieniałem programów ani przed 4 czerwca ‘89, ani po październiku ’95. Zawsze robię swoje i nigdy nie wdzięczę się do jednej opcji, mrugając do widza, jakim to jestem bohaterem…
Tak, wszystkim dostaje się równo.
– Bardzo dziękuję za kolejny komplement. We wszystkich programach w każdym mieście w Polsce, bez względu na to, jaką opcją polityczną się ono charakteryzuje, nie ma mowy o sondowaniu. Robię swoje, tak jak to czuję i cieszę się, że moi widzowie funkcjonują na bardzo podobnych falach. Gdzie sprawiedliwie mówi się o złych i dyskusyjnych poczynaniach panów z góry, bez względu na partię. Jak to powiedziałaby Stara Ciotka mojego scenicznego Górala: „kozdy za usami cosik mo”.
Dużo się mówi, że kryzys jest paradoksalnie dobrym czasem dla satyry. Czy podziela Pan ten pogląd?
– Staram się trochę złagodzić jego skutki, ale bardzo boję się, żeby nie było tak, że jeśli będzie mówiło się o kryzysie, to pojawi się śmiech przez łzy. To byłoby nie do przyjęcia. Natomiast na szczęście na razie możemy bawić się w kabarecie tym tematem, ale oby nigdy nie zdarzyło się tak, że będzie to bolesne. By zamknąć temat, chciałbym udowodnić, że nie tylko ja jestem autorem moich tekstów. Dwa miesiące temu minister finansów powiedział, że Polski kryzys nie dotyczy. Dlatego mój Górol mówi, że jak kryzys z Niemiec dojdzie do Polski, to powi „o sory” i psejdzie bokiem.
A czy według Pana Polacy mają poczucie humoru? Ulice są przecież takie smutne.
– Nie dam marnego słowa powiedzieć o poczuciu humoru Polaków. Doskonale Pani wie, jak łatwo zachować wigor Amerykanom czy Anglikom, którzy zarabiają miesięcznie po kilka czy kilkanaście tysięcy dolarów, euro lub funtów. Polak jest gigantem poczucia humoru, ponieważ w łączeniu wszystkich smutnych rzeczy, kombinowaniu od pierwszego do pierwszego, przy tych rencinach i bidnych emeryturach, zachować klasę i uśmiech na twarzy jest rzeczą nie do podrobienia..
To z czego dzisiaj śmieją się Polacy?
– Myślę, że ze wszystkiego, co zasługuje na sparodiowanie. Dzieje się wokół nas wiele dziwnych i śmiesznych rzeczy. Dopóki będzie istniał człowiek, dopóty będzie kabaret.
Czy poczucie humoru Polaków ewoluuje, raz na przykład satyra polityczna ich śmieszy, innym razem odrzucają ją?
– Kiedyś było tak, że hasło „Oni” z lekkim mrugnięciem do widza już wywoływało śmiech. Wszystko było na „Onych”, trzeba było robić różne zabiegi, wykazać się sprytem i pomysłowością, by ominąć ówczesne kanony i cenzurę. Ludzie to doskonale rozumieli i świetnie się bawili. Teraz, gdy ze sceny można mówić wszystko, jest trudniej, ponieważ każdy powinien mieć swoją cenzurę w głowie, by starać się nie rozbawiać za wszelką cenę, nie używać wulgarnych słów.
Podoba mi się Pana postawa, że nie stosuje Pan wulgaryzmów.
– Nigdy ich nie używałem!
Czy satyrykiem trzeba się urodzić?
– To kolejne pytanie, które skłania mnie do nieskromności. Nie ma szkół uczących poczucia humoru. Trzeba ten dar mieć wrodzony, by mówić widzom – wydawałoby się, że o zwykłych sprawach – w zabawny sposób. Doskonale Pani wie, że na scenach kabaretowych większość ludzi na sali kiwa do swoich sąsiadów – żon, mężów, kolegów – i mówi: „no tak, to prawda”. A jednak przychodzą na program i jeszcze płacą za bilety.
Jakie cechy powinien posiadać satyryk?
– Powinien być subtelny, delikatny, wrażliwy, miły, sympatyczny i przystojny. Cha, cha…
Zaczynał Pan w przedszkolu i nie miał przerwy nawet w wojsku służąc we Wrocławiu. Powstał wówczas kompanijny radiowęzeł Latająca Szkoła Korepetycji, były spektakle. Gazety wrocławskie ochrzciły Pana tytułem „Wodzirej w mundurze”…
– A koledzy „Fajniakiem w mundurze”. Cieszę się, że Pani to wyłowiła, ponieważ była to nagroda od moich podwładnych. Byłem pomocnikiem dowódcy plutonu – …proszę się nie śmiać… – i dowodziłem Skotem, czyli bojowym wozem piechoty. Wydawałem rozkazy: „z wozu!”, ale też: „tyralierą naprzód!”.
I bojowy duch nie opuszcza Pana…
– Ten dyplom „Fajniaka” jest jedną z moich cenniejszych nagród, ponieważ to było za brak „sodówy”, za „nieprzeczołgiwanie” swoich szeregowych. Cieszę się, że do dzisiaj nie urosło mi ani jedno piórko ze skrzydeł gwiazdy i stąpam po ziemi dwiema nogami. Zawsze trzeba być normalnym, zwykłym, sympatycznym człowiekiem.
Później był kabaret „Takich dwóch” i prowadzenie „Spotkania z balladą”, od 1987 r. „Wały Jagiellońskie” i własny kabaret. Machina ruszyła pełną parą od 1991 r., czyli współpracy z Kabaretem „Pod Egidą” Jana Pietrzaka. Występował Pan wówczas w towarzystwie gwiazd – Janusza Gajosa, Wojciecha Pszoniaka, Piotra Fronczewskiego, Krystyny Sienkiewicz, Barbary Wrzesińskiej, Jana Tadeusza Stanisławskiego. Czego się Pan od nich nauczył?
– Obserwowałem wszystkich gigantów. Nie mogę przyznać się, że ich naśladowałem…. Ta współpraca łaskotała każdą komórkę próżności, jaka we mnie została.
To była zapewne wspaniała przygoda?
– Zawsze będę mówił, że granie u Pietrzaka to więcej niż przyjemność. Coś niesamowicie fantastycznego.
Skąd czerpie Pan pomysły do programów? Czy to tylko obserwacja rzeczywistości, czy ktoś pomaga je Panu układać?
– Wszystko wymyślam sam. W programach telewizyjnych współpracuję z kilkoma gigantami. Korzystam z tekstów Tadeusza Kroka, który pisze piękne piosenki, Włodzimierza Dulemby, jednego z najlepszych żyjących poetów w Polsce, a także Jacka Cygana, Andrzeja Sikorowskiego.Specjalnie dla mnie tekst napisał Leszek Aleksander Moczulski, ten od pięknych tekstów Skaldów. Miałem kilka piosenek z muzyką mistrza Jana K. Pawluśkiewicza.
Czy trudno było się przebić na scenie ogólnopolskiej?
– Nagrodę za debiut w Opolu, „Karolinkę”, dostałem w wieku trzydziestu sześciu lat. W ogóle nie chce mi się o tym dalej dyskutować.
Czy bycie satyrykiem ułatwia czy utrudnia prywatne życie?
– Myślę, że bardzo pomaga . Jeśli ma się wrodzone „różowe okulary”, dzieli się wszystko co przykre przez tysiąc, rozładowuje się w najbardziej skomplikowanych sytuacjach złą atmosferę, jeśli po przeciwnej stronie większość dostrzega to lekko przymrużone oko, to naprawdę żyje się o wiele wygodniej.
A co jest najważniejsze w życiu satyryka?
– Żeby po „Dobry wieczór Państwu!” publiczność uśmiechała się od pierwszej minuty – niekoniecznie śmiech musi dochodzić z całej sali – a żeby po „Dobranoc Państwu” nikomu nie chciało się iść do domu.
Co jest najważniejsze w życiu Marcina Dańca?
– Spokój święty, sympatia widzów i żeby zawsze mieć do kogo wracać. Tak jak dzisiaj, jutro i przez najbliższe milion lat będzie czekała na mnie moja kochana żonunia z rosnącą jak na drożdżach córunią. Druga, dorosła już, Karolka wyszła za mąż i mam o połowę mniej „problemów”, gdyż zajmuje się nią jej mąż, Marcin.
Nie muszę mieć strasznie drogich ciuchów i aut. Chcę w miarę spokojne, szczęśliwie żyć. Żadnych ogromnych domów, żadnego bicia rekordów i grania od rana do nocy przez 365 dni. Luz, spokój, tenis, futbol, spacery z rodziną.
Modlę o to, bym zawsze był zdrowy.
Który raz występował Pan w Częstochowie?
– Niech o mojej wielkiej sympatii do widzów częstochowskich świadczy fakt, że już dawno przestałem liczyć, ponieważ są to dziesiątki razy i nawet bym sobie tego nie wymarzył.
I jacy są częstochowscy widzowie?
– Najcudowniejsze jest to, że – jak mam nadzieję – my się nie zmieniamy, widzowie się nie zmieniają i przepraszam, że to powiem, sale też się nie zmieniają.
Dziękuję serdecznie za rozmowę.
URSZULA GIŻYŃSKA