„To jest hańba, aby beneficjentami transformacji ustrojowej byli dawni kaci, a ofiarami ci, co walczyli o wolność”.
Te znamienne słowa senatora PiS Zbigniewa Romaszewskiego doskonale obrazują współczesną nam niesprawiedliwość. Byli oprawcy solidarnościowców – wysokiej rangi oficerowie służb specjalnych, prokuratorzy, sędziowie, a nawet zwykli informatorzy – żyją sobie cieplutko, nie martwiąc się o swoją przyszłość, z wysokimi emeryturami regularnie wpływającymi na ich konta. Natomiast represjonowani, więzieni i internowani przez komunistyczną władzę z ledwością wiążą koniec z końcem. W demokratycznej Polsce są pieniądze dla oprawców, nie ma dla ciemiężonych. „To powinno się wreszcie zmienić, czas, by doceniono nasze poświęcenie” – wnoszą solidarnościowi opozycjoniści.
Kaci mają tysiące i spokój
„Super Ekspres” w numerze z 1. lutego br. podał listę emerytur pracowników aparatu bezpieczeństwa w latach 1944-1956, kiedy stosowano najbardziej zbrodnicze metody prześladowań. Umieszczeni na niej, zasłużeni dla komuny oficerowie, w nagrodę za dobre sprawowanie – tortury fizyczne i psychiczne, wyroki więzienia dla ludzi opozycji – co miesiąc otrzymują od państwa od 3,5 do blisko 10 tys. zł. Na szczycie wykazu jest kmdr Stefan D. (asesor-sędzia, pięć lat w służbach), który ma 9980 zł emerytury, u dołu widniej nazwisko płk. Zbigniewa B. (trzy lata służby) z 3528 zł świadczeniem. Znając nasze realia nie da się ukryć, że najniższa emerytura ubeka, to szczyt marzeń przeciętnego Polaka, który za wypracowane lata dostaje ok. 1200 zł brutto. W jeszcze gorszej sytuacji są ludzie, którzy walcząc o niepodległą ojczyznę stracili zdrowie, siły i pracę, narazili własne rodziny na niebezpieczeństwo, utracili dorobek całego życia. Ich emerytury – nomen omen naliczone w demokratycznym już państwie – to niespełna 600-800 zł, a najwyższe renty to zaledwie 500. zł.
Paszport w jedną stronę
Po 1980 r., po wprowadzeniu stanu wojennego kraj musiało opuścić wielu Polaków, wśród nich nie brakowało częstochowian. Tym desperackim krokiem musieli ratować siebie i swoich najbliższych, w ojczyźnie groziła im nawet utrata życia.
Wyjechał Ryszard Dylczyk (działacz w MZK). Represje dotknęły również jego żonę i córkę. – Esbecja ciągle im groziła, że mogą kiedyś nie dojechać do domu, straszyła torturami – opowiada Katarzyna Grohman z częstochowskiego Stowarzyszenia Więzionych, Internowanych i Represjonowanych („WIR”). W podobnych stresie żyła rodzina Krzysztofa Biało (działacz „Solidarności” w oświacie) i Ryszarda Królickiego (oświata). Prześladowcy nie dali im wyboru, zmusili do wyjazdu z kraju. Biciem i więzieniem milicja straszyła innego opozycjonistę – Wiesława Normana, który jak mówi działał w partyzantce. Długo bronił się przed nakazem emigracji, w końcu uległ i wyjechał. Dylczyk mieszka w USA, Biało w Kanadzie, Królicki w Niemczech. Norman powrócił do Częstochowy. Inni są w RPA, Australii, Ameryce Południowej.
– Wyjeżdżali w ciemno, nikt nie wiedział, co ich czeka. Patrząc z perspektywy czasu można mieć przekonanie, że wygrali los na loterii – mówi Katarzyna Grohman. Na obczyźnie mieli spokój od nadzoru policyjnego, otrzymali zabezpieczenie socjalne dla siebie i rodzin, piękne domy, dobrą pracę za godną pensję, dofinansowanie do szkół. Niektórym nadano uprawnienia kombatanckie, przyznawane ludziom walczącym na całym świecie o demokrację. Dzisiaj nie muszą martwić się o byt swój i swoich rodzin.
Dyskryminacja tych co zostali
Ta pomyślność ominęła tych, co zostali. Nie wyobrażali sobie życia na obczyźnie, w Polsce chcieli budować swoją przyszłość. Ale stan wojenny stał się dla wielu przekleństwem. Żyli w atmosferze strachu, poniżenia, osamotnienia, poczucia bezwartościowości. – Do dzisiaj większość z nich odczuwa brzemię lat represji – stwierdza Anna Rakocz, prezes częstochowskiego „WIR”.
Ponure przykłady prześladowań w Częstochowie sypią się jak z rękawa. Anna Rakocz przez rok po wyjściu z więzienia nie mogła znaleźć pracy, choć legitymowała się wieloletnim stażem i wysokimi kwalifikacjami. Codziennie była zbywana w różnych zakładach. – To była kara za odmowę wyjazdu za granicę. Działacze „Solidarności” byli naznaczeni tzw. „czarną kropą”, ciągnęła się za nimi etykieta wrogów Polski Ludowej, tych co próbowali obalić ustrój. Przy ich nazwiskach rysowano kropkę, był to znak dla komunistów, że tych osób nie wolno zatrudniać – mówi Michał Woziwodzki. W trudnym położeniu był Wiesław Norman. – Wielokrotnie zgarniano mnie z ulicy i w suce przewożono na komisariat. Nie chciałem wyjeżdżać, ale nie dawano mi spokoju – opowiada. Teraz gdy wrócił do kraju otrzymuje 400 zł renty, dodatkowej pracy nie może znaleźć. Zbigniew S., bity przez esbecję, dzisiaj mieszka w Domu Pomocy Społecznej. Roman Z., po wyjściu z więzienia zwolniony z pracy i upokorzony. Przez sześć lat próbuje się odnaleźć. Bezskutecznie. W wielu 43 lat umiera, zostawiając żonę i trójkę dzieci. – Jego 60-letnia żona jest schorowana i nie ma znikąd pomocy. 500 złotych renty nie starcza jej na życie. Nie leczy się, bo i tak nie ma za co wykupić lekarstw. Jej córka jest bez pracy, syn dopiero od niedawna jest zatrudniony, zarabia 600 zł. Może gdyby Roman nie umarł jego rodzina żyłaby w godnych warunkach – zastanawia się Katarzyna Grohman. Kolejnym przykładem jest los Haliny M., pracownika naukowego Wyższej Szkoły Pedagogicznej, aresztowanej wraz z grupą Zbigniewa Muchowicza za wydanie „CDN”. Kobiecie nie pozwolono dokończyć przewodu doktorskiego, co naturalnie niosło konsekwencje zwolnienia. – Pani Halina próbowała później prowadzić własny biznes, ale bez powodzenia. Teraz utrzymuje się wraz z matką z jej 1000-złotowej emerytury. Ludzi „Solidarności” i ich rodziny są w demokratycznej Polsce wyrzuceni poza nawias społeczny. Nikt się nie przejmuje ich losem – mówi Grohman.
Pamięć jest krótka
Ludzie podziemia decydując się na pozostanie w kraju zdawali sobie sprawę, że łatwo im nie będzie. Ich determinacja i odwaga przyniosła, niestety, jedynie rozczarowanie. W wolnej Polsce, jak na ironię losu, kolejne wybierane w demokratycznych wyborach rządy, konsekwentnie zapomniały o nich. Problemy działaczy opozycji pogłębiały się. Byli bez pracy, środków do życia. Spychani w niebyt.
W Częstochowie żyje około 60. osób, aktywnie walczących z komunizmem. Tylko nieliczna ich część miała siłę przebicia i świetnie sobie dzisiaj radzi, pozostali często żyją w ubóstwie. Czują się opuszczeni, bezsilni, ale i oburzeni. – Obowiązkiem tych bardziej zaradnych, którzy teraz dzierżą stery władzy jest wesprzeć działaczy „Solidarności” i ich rodziny. Obecna władza prawicowa ma korzenie w opozycji demokratycznej, a wygląda na to, że zapomniała o nich. A przecież większość z nich ma stanowiska, dzięki poświęceniu szeregowych działaczy podziemia, ich oddaniu i bezinteresowności – mówi Grohman.
Naocznym obrazem bezduszności urzędników państwowych oraz obojętności parlamentarzystów jest stagnacja legislacyjna. Owszem, toczyły i toczą się dyskusje, podnosi się kwestie, ale konkretów jest niewiele. Ustawę o odszkodowaniach i zadośćuczynieniu dla represjonowanych i więzionych tworzono ponad 10 lat. I gdyby nie determinacja posłanki PiS Marzeny Wróbel z Radomia, dla której było to priorytetem, może nadal tkwiłaby w wirtualnym świecie. A przecież podjęcie takiej ustawy powinno być zaszczytem dla demokratycznej władzy, a nie kanwą do rozgrywek i walk partyjnych, bo na etosie „Solidarności” wszystkie opcje korzystały. – Dochodziło nawet do paradoksów. Typowym przykładem znieczulicy urzędniczej była odmowa przez kancelarię premiera Buzka przyznania renty specjalnej tzw. „premierowskiej”, znanemu opozycjoniście Michałowi Ferencowi. Nie miał za co leczyć ciężkiej choroby, po pół roku zmarł – opowiada Grohman.
Najtrudniej udowodnić represje
Dobrze, że jest ustawa o odszkodowaniu i rekompensacie, jednak część działaczy uważa, że forma jej realizacji uwłacza im. – Zmusza się skrzywdzonych przez komunę do dochodzenia swoich praw w sądzie. Odszkodowania i status pokrzywdzonego osobom represjonowanym demokratyczne państwo powinno przyznać z urzędu, na podstawie dokumentów i dowodów zgromadzonych w IPN – mówi Katarzyna Grohman. – Przygotowanie dokumentów o pensjach, zatrudnieniu, zwolnieniach, to ogromny wysiłek. Trudno zgromadzić wszystkie, wystarczy, że brakuje jednego zaświadczenia i starania obracają się w niwecz. Najtrudniej udowodnić represje, bo tę wiedzę posiada tylko była esbecja – dodaje Norman. Podobnego zdania jest Anna Woźnicka, znana działaczka opozycji. Jak twierdzi, nie zamierza występować do sądu o zadośćuczynienie, czeka na ustawę, która z urzędu przyzna rekompensatę za stracone zdrowie.
Działacze apelują do rządu i władz samorządowych o konkretną pomoc. Do parlamentarzystów – o jak najszybszą, ustawę nadającą represjonowanym status kombatanta. Częstochowscy „WIR-owcy” przystępują do działania. Już zaplanowali spotkanie z władzą samorządową i parlamentarzystami w sprawie przyznania im statusu kombatanta. – Daje on wymierne wsparcie poprzez ulgi w comiesięcznych świadczeniach mieszkaniowych. Niektórym mogą się one wydawać śmieszne, ale dla osoby, która za 700 czy 800 złotych musi wyżyć i utrzymać rodzinę, to zbawienne wsparcie. Kolejnym aspektem jest dostęp do opieki medycznej. Kombatanci mają zapewnioną specjalny nadzór lekarski. W naszym regionie specjalny dla nich oddział jest w szpitalu w Blachowni. Przekonywanie o tym, jak bardzo pomogłoby to schorowanym chyba jest zbędne. Co stoi na przeszkodzie, by działaczy objąć takim przywilejem. Dla rządów zachodnich krajów nie stanowiło to żadnego problemu, dlaczegóż jest to niemożliwe w Polce, przecież tu walczyliśmy o niepodległość. Wygląda na to, że dla demokratycznej władzy wartościowsi są ubecy. O zabraniu im przywilejów mówi się od lat, ale na tym się kończy – mówi Katarzyna Grohman.
– Za rok będziemy obchodzić 20 lat niepodległej Polski i przez ten czas nikt tak naprawdę nie zajął się prześladowanymi przez komunę. Zastanawiamy się jak nasi decydenci, wywodzący się z „Solidarności”, spojrzą w oczy ludziom opozycji. Czy nie będzie im wstyd uczestniczyć w obchodach u boku tych odrzuconych, dzięki którym mają władzę. Tylko komu ona służy? – zastanawiają się nasi rozmówcy.
URSZULA GIŻYŃSKA