MYŚLENIE NIE BOLI
Dzieje się w polityce krajowej i tej światowej. Wszystko się zmienia – ceny, obyczaje, ludzie. Aborcja staje się prawem matki do decydowania o swoim brzuchu. Eutanazja prawem do godnej śmierci a złodziejstwo – prawem do dostatniego życia. Niestety wielu z nas przestaje dziwić to przewartościowanie pojęć. Może to rozsądne, ale przecież konsekwencją jest zmiana stylu życia, które miast godnym ma być przede wszystkim lekkim i przyjemnym, nawet kosztem innych, bo przecież czyja wina, ze jedni są zaradni inni nie? I mamy wokół tysiące młodych, którzy jeśli tylko wejdą w korporacje bez litości pną się po schodach kariery udając, ze nie wiedzą, o co chodzi w wyścigu szczurów. Może nie jestem obiektywna, może powinnam raczej dziś pisać o rzeszy bezrobotnych młodych gniewnych, którzy coraz częściej wychodzą na ulicę z różnych powodów. Może, ale sytuacja, którą chcę dziś przedstawić, jako istotę tego tekstu wymaga, żebym odniosła się do tego, co powinno być ponad problemy codzienności, bo dotyka uczuć najwyższych, relacji najważniejszych, których – chcę wierzyć – nic nie zmieni. Ani czas, ani ustawy, uchwały, nakazy i zakazy. Dziś chcę napisać o tym, co jest, Bogu dzięki, niezmienne. Wbrew tradycji tego miejsca, bez ironii, bez podtekstów, z serca, z tak zwanego wewnętrznego przymusu.
Zdarzyło się w szpitalu. Nieważne, którym. Pacjentka – ok. sześćdziesiąt lat, niespełna 40 kilogramów wagi. Twarz smutna, niemal niewidoczna z powodu opadających na nią, mocno siwych włosów. Nie widzi na jedno oko. Po chwili wiem również, że ma trudności z mówieniem. Ile w tym drobnym ciele zmieścić się może cierpienia? Jak bardzo udręczona jest jej psychika? Na te pytania znalazłam odpowiedź szybciej niż myślałam, ale wcześniej…
Sobotni poranek. Kilka minut po ósmej. Drzwi do sali otwierają się i pojawia się w nich niewielka, mocno zgarbiona postać. Duże rękawiczki, mocno nasunięty na czoło staromodny kapelusik, znoszony płaszcz. To starsza kobieta. Staje przy łóżku tej schorowanej Pani. Stawia na podłodze dwie, pełne reklamówki. Wita się z córką. Ma chyba dziewięćdziesiąt lat. Może troszkę więcej, może mniej. Pyta, co potrzeba, jak się dziecko czuje? Nie wiem czy widziałam w swoim życiu bardziej wzruszającą scenę. Oswojona z widokiem uśmiechniętych, pięknych, młodych mam i ich różowiutkich, pucołowatych dzidziusiów – jak większość pokolenia kultury kreowanej przez wszelkiej maści tabloidy, – jako uosobienie hasła macierzyństwo, zapomniałam, że matką jest się do końca swoich dni. Dopiero świadectwo tej starszej Kobiety, która nie zważając na 13 stopniowy mróz, śliskie chodniki, trzy piętra schodów do pokonania, przyszła do swojej chorej córki, bo ona na nią czekała. Potrzebowała od niej nie tych kilku jabłek, jogurtu czy słodkiej bułki, ona musiała jeszcze raz poczuć, ze jest kochana, że jest ktoś, kto o niej myśli, komu jest bliska. Nie byłoby atrakcyjne zdjęcie tych dwóch – matki i córki, pewnie nie nadawałoby się na billboard czy okładkę magazynu, ale z pewnością żadne zdjęcie nigdy nie opowiedziało piękniejszej historii o matczynej miłości, niż to niezrobione.
Po jakimś czasie dowiedziałam się, że chora kobieta często w szpitalu bywa. Każdy, z kim rozmawiałam mówił o niej z dużym szacunkiem, podkreślając, jakim jest dobrym, szlachetnym człowiekiem, chętnie pomagającym innym.
Dobrze zobaczyć i zrozumieć, że są jeszcze w tym naszym szalonym świecie rzeczy stałe i niezmienne. Miłość matki i szacunek dla dobrego człowieka. Myślę, że jeśli tylko zwolnimy kroku, popatrzymy uważnie, zaczniemy dostrzegać, że to wystarczy na odrodzenie normalności, do której tak naprawdę wszyscy tęsknimy.
ANNA DĄBROWSKA