Spotkaniaz “Gazetą Częstochowską”
Marian Kaznowski to postać znana wszystkim kibicom częstochowskiego żużla. Przeszedł wiele, od smaku sławy, radość reprezentowania polskiego sportu w Europie, po dramat wypadku i nagłe przerwanie świetnie zapowiadającej się kariery
Marian Kaznowski starty żużlowe rozpoczął w wieku 15 lat. – Było to w 1946 toku. Żużel był u nas w powijakach, ale działało już Towarzystwo Cyklistów i Motocyklistów. Pierwsze zawody odbywały się w III Alei Najświętszej Marii Panny, gdzie obecnie mieści się Hotel Patria, a wówczas był tor kolarski. Jeździliśmy na własnych motocyklach, ja miałem DKW z ręczną zmianą biegów, a start odbywał się na chorągiewkę – wspomina. Był to czas, kiedy wszystko się tworzyło od podstaw. Również zasady regulaminu. – Podczas jednego z biegów kolega na wirażu podparł się nogą. Było to niezgodne z przepisami i chciano go zdyskwalifikować – mówi pan Marian. Kiedy po dwóch latach zawody przeniesiono na stadion na Zawodzie obowiązywały już inne przepisy. – Tam podpieranie się nogą przy zakrętach było wręcz obowiązkowe, dla bezpieczeństwa – mówi Kaznowski. Pierwszy strat pana Mariana wiąże się z ciekawą historią. – Zawody wygrałem i wszyscy byli zaskoczeni, że młokos, a tak jeździ. A jeździłem brawurowo. Po starcie zagadnął mnie kierownik Wydziału Komunikacji, jak się okazało… Mariusz Kaznowski. W czasie rozmowy wydało się, że nie mam prawa jazdy, ale zamiast nagany otrzymałem nagrodę, czyli prawo jazdy – opowiada nasz bohater.
W końcu lat czterdziestych sport w Częstochowie miał coraz więcej zwolenników, klubami zainteresowały się zakłady pracy. W 1949 roku klub żużlowy wzięły pod swoje skrzydła Zakłady Włókiennicze, mieszczące się przy ul. 1 Maja (filia Łódzkich Zakładów Włókienniczych) – Firma użyczyła nam sprzętu do obsługi technicznej i swojego znaku firmowego. Od tego roku nazywaliśmy się “Włókniarz” Częstochowa. Logo przywiozłem na własnej piersi – z dumą wspomina M. Kaznowski.
Początek lat pięćdziesiątych to intensywny rozwój kariery Kaznowskiego. Zostaje dostrzeżony przez ogólnopolskie władze żużlowe i dostaje się do krajowej reprezentacji. – W 1951 roku z drużyną wyjechaliśmy do Szwecji na zawody międzypaństwowe. To była niesamowita przygoda, obfitowała w różne niespodzianki. Ponieważ w Warszawie trwał międzynarodowy zlot młodzieży socjalistycznej, nasza podróż do Sztokholmu odbyła się ciekawą trasą. Z Warszawy wylecieliśmy do Pragi, później do Berlina, Kopenhagi, stąd dotarliśmy wreszcie do Sztokholmu. A tu zaczął się kolejny ambaras. Okazało się, że zawody nie mogą się odbyć, ponieważ zastrajkowała policja. Był to dla nas szok. Zabrano nas do Orebro, miasta, gdzie mieszało wielu Polaków. Kiedy zawody rozpoczęły się i zagrano nasz hymn narodowy, ujrzeliśmy niesamowity widok, niezwykle wzruszający. Nasi rodacy na trybunach uklękli. Z takim szacunkiem wysłuchano polskiego hymnu! Czuliśmy, że tu, daleko na północy, jest prawdziwy kawałek Polski – opowiada ze łzami w oczach pan Marian. I to wspomnienie jest dla żużlowca najważniejsze. Mimo, że mecz Polacy przegrali, opuszczali Orebro duchowo wzmocnieni.
I nadszedł rok 1954. Leszno Wielkopolskie. Zawody kończące sezon. Jak czas pokazał kończące również karierę sportową Mariana Kaznowskiego. – Jechałem z trzeciego pola. Po wystartowaniu zarzuciło mnie na łuku. Wyleciałem jak z katapulty. Zapewne nic by mi się nie stało, gdyby stadion miał bandę, a tak przez 23-centymetrowy mureczek przeleciałem z motocyklem 22 metry dalej. Straciłem przytomność i obudziłem się w szpitalu. Tam trafiłem nie na lekarza, tylko na konowała. Kość piszczelowa mojej prawej nogi była popękana na odcinku 12 centymetrów, ale nie zaopiekowali się mną jak należy. Wdała się zgorzel, a lekarz, zamiast schładzać nogę, rozgrzewał ją. Wszystko zakończyło się amputacją nogi powyżej kolana – mówi żużlowiec. Dla młodego sportowca, który kochał żużel, to była tragedia. Kaznowski nie ukrywa, że miał chwile załamania, trudno było mu się pogodzić z nieszczęściem. Ale była przy nim narzeczona, Lidia. – Nie odstępowała mnie na krok. Gdyby nie ona nie wiem, jak by skończyło się moje życie. Lidia potrafiła wnieść ponownie radość i optymizm do mojego życia. Uwielbiała żużel. Poznaliśmy się w 1950 roku, pisała do mnie razem z koleżankami miłe liściki, które kończyły się: “obiektowi naszych westchnień, wielbicielki” – śmieje się pan Marian. Pobrali się w 1956 roku i dotąd są razem. – W przyszłym roku czeka nas jubileusz, złote gody – kontynuuje.
Po rehabilitacji w Klinice Chirurgii Ortopedycznej w Poznaniu, pod opieką prof. Degi (Kaznowski stał się jednym z bohaterów pracy naukowej profesora “Sport zwycięża kalectwo”) żużlowiec powrócił do Częstochowy. Postanowił, że nie podda się. Nie zrywa ze sportem, wprost przeciwnie. Dostał się do władz Polskiego Związku Motorowego, w 1955 roku zdobył licencję sędziowską. – Miała numer 2, ale, de facto, byłem pierwszym sędzią licencjonowanym, numer 1 należał do prezesa klubu Międzynarodowego Oddziału Sędziów Żużlowych w Polsce FIM – mówi. Jak wspomina, sędziowanie zastąpiło mu czynną jazdę. Temu poświęcił się całym sercem. Wyszkolił następców, doszedł do najwyższego stanowiska. – Znam trzy języki: angielski, niemiecki i rosyjski, nie są mi także obce techniczne tajniki silników, to ułatwiło mi zostanie międzynarodowym sędzią technicznym (technical stewards). Sędzią żużlowym powinien być były żużlowiec. To sport bardzo niebezpieczny, by dostrzec uchybienia sportowców, trzeba się dobrze orientować, kiedy można je popełnić, a to już należy do sztuki – wyjaśnia.
Od 1955 roku kontynuował studia na Politechnice Częstochowskiej, rozpoczęte na Politechnice Łódzkiej (1952-54), gdzie uzyskał dyplom inżyniera. – Moja praca była nowatorska. Wykonałem projekt silnika żużlowego pracującego na alkoholu metylowym i oleju Castrol. Na egzaminie, zamiast być odpytywanym przez komisję, zdawałem relację z tego, jak funkcjonuje mój model – mówi Kaznowski. W 1957 roku zrobił magisterium. Otrzymał propozycję pracy naukowej, ale ponieważ był już wówczas właścicielem sklepu motoryzacyjnego przy ul. Wilsona 2, odmówił. – Nie chciałem zostawiać sklepu z takim trudem zdobytego. Postanowiłem założyć go po wypadku. Nie było to proste. Napotkałem na opór częstochowskich urzędników, którzy nie chcieli wydać mi pozwolenia na działalność gospodarczą. Poradzono mi, bym udał się do wojewody. Dzięki szczęśliwemu przypadkowi udało mi się spotkać z wojewodą Jerzym Ziętkiem. Miałem z nim kontakt wcześniej, bo na stadionie na Muchowcu wręczał mi medal. Poznał mnie i pomógł. Nie powiem, jak wyraził się o częstochowskich urzędasach. Dał mi, co mógł. To kim dzisiaj jestem, jakim jestem człowiekiem zawdzięczam jemu – wspomina Kaznowski.
Dziś sklep prowadzi zięć pana Mariana, wicemistrz Polski w wyścigach samochodowych. Również córki Kaznowskiego czynnie uprawiały sport. Starsza, Jolanta pływała – była w reprezentacji województwa, młodsza, Anna, grała w piłkę ręczną. Sport lubią i wnuczkowie. – Mam ich troje, dwie dziewczynki i chłopca, ale żużla bym już mu nie polecił – uśmiecha się.
Dziś nasz bohater ma 75 lat. Częstochowa to jego rodzinne miasto, pochodzi z rodziny patriotycznej. Ojciec był przedwojennym policjantem, matka była związana z Jasną Górą. Jeszcze przed wojną skończył Szkołę Podstawową nr 14 przy ul. Waszyngtona, po wojnie naukę kontynuował w Gimnazjum i Liceum im. H. Sienkiewicza. Lata sportowe wspomina z łezką w oku. Nie rozstał się z żużlem, jest honorowym prezesem klubu, wiernym kibicem, umie docenić doświadczenie i oddanie zarządu. – Prezes Maślanka i dyrektor Małagowski znają się na żużlu, czują ten sport. To dzięki nim klub stoi tak wysoko – stwierdza. Denerwuje go zawodowstwo w sporcie. – Ale cóż takie czasy – wzdycha. Uważa, że częstochowska drużyna w obecnym składzie powinna zdobyć mistrzostwo Polski. Działa na niwie społecznej. Od 9 lat jest przewodniczącym Komitetu Oddziału Stowarzyszenia Narodowego Funduszu Ochrony Zdrowia w Częstochowie, był radnym wojewódzkim (prowadził Komisję Handlu i Drobnej Wytwórczości), wiceprzewodniczącym Rady Nadzorczej w Szpitalu PCK na Tysiącleciu.
Jakiego sportowca wspomina najmilej? – Jurka Kuleja. Już jako młody chłopak biegał za mną i prosił bym go przewiózł na motocyklu. A był to smyk. Kiedyś jechałem swoją ulubioną Jawą 250, na szczęście niezbyt szybko, 30-40 km/h, przez Plac Biegańskiego, gdy nagle coś mnie zarzuciło, oglądam się, a za mną siedzi Jurek i uśmiecha się całą gęba. Jak tu takiego skarcić? Do dziś jesteśmy sobie bardzo bliscy, choć ja nie dostąpiłem takich zaszczytów jak on – opowiada.
A na koniec niespodzianka. Pod skórą twardego sportowca kryje się dusza romantyka. W latach szkolnych Marian Kaznowski uczył się gry na organach i innych dętych instrumentach, był również dyrygentem szkolnej orkiestry w “Sienkiewiczu”. Jego nauczycielem był Edward Mąkosza. Pamiątką po muzycznej edukacji bohatera naszego artykułu jest partytura na orkiestrę dętą słynnego marsza “Student”, którą napisał. W czasie okupacji był mocno związany z żeńskim chórem jasnogórskim “Kółeczko”, który założyła jego mama, a którym kierował E. Mąkosza. Chór istnieje do dziś.
Kto wie jak potoczyłyby się losy M. Kaznowskiego, gdyby nie zawładnęła nim miłość do żużla.
URSZULA GIŻYŃSKA