SPOTKANIA Z „GAZETA CZĘSTOCHOWSKĄ”
Jerzy Bończak zaprezentował częstochowianom trzecią już sztukę w swojej reżyserii. Aktora-reżysera poprosiliśmy o rozmowę.
Pana kariera aktorska już na studiach nabrała rozpędu. W Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie pod swoje skrzydła wzięli Pana Zbigniew Zapasiewicz i Aleksander Bardini – zagrał Pan w ich spektaklach. Tuż po ukończeniu studiów była nagroda aktorska w I Ogólnopolskim Festiwalu Dramaturgii Krajów Socjalistycznych. Karuzela rozkręciła się, grał Pan więcej i więcej. Skąd zatem opinia: „jest jednym z najbardziej charakterystycznych mistrzów drugiego planu”.
– Nie rozumiem, co to znaczy, ale istotnie jestem tak postrzegany…
Chyba nie jest to zbyt miłe zaszufladkowanie, jak je Pan odbiera?
– Szufladki generalnie tworzy się, jest to wygodne przy proponowaniu różnych zadań. Nie mam kompleksów w związku z taką klasyfikacją. Wziąłem udział w blisko dwustu tytułach filmowych i propozycje były różne. Ale na przykład – trochę bronię się przed szufladką drugoplanowego aktora – serial „Dom”, tam wszyscy aktorzy mieli równorzędne zadania.
Aktor drugiego planu, ale mistrz…
– Oczywiście. Poza tym uważa się, że – tu może troszeczkę kabotyństwa ze mnie wyjdzie – mniejsze role obsadza się lepszymi aktorami, ponieważ muszą wykazać się dobrym aktorstwem na krótkim odcinku.
Zastanawia mnie wielość Pana ról. Czy w pewnym momencie nie postawił Pan bardziej na ilość?
– Nie. Był taki czas, że było na mnie zapotrzebowanie. Reżyserzy i producenci angażowali mnie i chętnie z tego korzystałem. Byłem wówczas bardzo młodym człowiekiem, miałem dużo pomysłów i sądzę, że żadna z moich ról nie była powtórzona, nie była kopią innej. Do każdego następnego zadania wkładałem nowe pomysły i sposób kreowania postaci.
Jest i druga opinia, że często Pan gra postaci pyskatych, cwanych nerwusów. Czy utożsamia się Pan z takim typem osobowości? Jako młody chłopak był Pan dość czupurny. I nie należał Pan do najbardziej pokornych. Na przykład przygoda z Marymontem…
– To nie była przygoda. Tam, na obrzeżach Warszawy, mieszkałem i wychowywałem się. Marymont leży między Żoliborzem a Bielanami i skupia wiele środowisk. Miałem do czynienia z różnymi ludźmi, co niewątpliwie wywarło wpływ na moje dojrzewanie, sposób bycia. A poza tym jeszcze sprawa charakteru. Jestem dosyć szybki, umiem błyskawicznie ripostować. To było dostrzegane przez reżyserów i w związku z tym obsadzano mnie w rolach pyskatych, trochę zbuntowanych młodzieńców. Chwalę to sobie, bo o wiele lepiej jest grać postaci charakterystyczne, mające temperament i bogatą osobowość, niż mdłych amantów.
Do aktorstwa jeszcze wrócimy, teraz chciałabym porozmawiać o reżyserii, która chyba obecnie dominuje w Pańskiej karierze.
– Jest drugim zawodem, ale równorzędnym.
Miło nam, bo nowa droga zawodowa zaczęła się w Częstochowie na przełomie 1999/2000 roku, kiedy reżyserował Pan farsę „Szczęściarz”. Czy długo Pan dojrzewał do reżyserii?
– To chodziło mi po głowie od 1985 roku, gdy sam siebie wyreżyserowałem. Nie miałem odwagi zaprosić do współpracy kolegów i postanowiłem zrobić eksperyment. Byłem sam dla siebie królikiem doświadczalnym, wyreżyserowałem i zagrałem „Pamiętnik wariata”. To była pierwsza próba reżyserska, potem jednak przez dłuższy czas nawet nie podejmowałem tematu reżyserii. Rajcowało mnie to, ale budziło lęk. Wiedziałem, jak trudny jest to zawód, nad iloma rzeczami trzeba panować – techniką, wizją całego przedstawienia. I dopiero Marek Perepeczko – tak, on był „ojcem chrzestnym” mojej nowej drogi zawodowej – zaproponował mi zrobienie przedstawienia w Częstochowie. Marek trafił na dobry grunt. To był czas, kiedy po odejściu z Teatru Nowego przeniosłem się do Teatru „Kwadrat” (1990-95), który w swoim repertuarze proponuje komedie i farsy. Dobrze czułem się w tym obszarze i postawiłem na ten drugi gatunek. Ale podszedłem do wyzwania z pewną dozą nieśmiałości, gdyż „Szczęściarza”, wprawdzie pod innym tytułem („Z rączki do rączki”), grałem w Warszawie. Wystąpiłem w nim ponad sto razy. Okazało się, że farsa się udała i dostałem propozycję z Teatru „Komedia” w Warszawie. I znowu znalazłem się w szufladce, tym razem reżyserów-specjalistów od komedii i fars. Z tym, że tę szufladkę bardzo sobie chwalę i nie chciałbym z niej wychodzić. Uważam, że ludzi należy bawić i muszą istnieć teatry, które proponują taki repertuar.
Czy uważa Pan, że farsy i komedie, to remedium na dzisiejsze trudne czasy?
– Na każde czasy. Jeżeli widz wychodzi ze spektaklu rozluźniony, roześmiany, jeżeli przez dwie godziny pobudzał swoją przeponę do śmiechu, to pobudził również cały organizm do lepszego funkcjonowania.
Odnowy biologicznej.
– Tak właśnie.
A jednak przychodzi moment, że farsy i komedie zaczynają nużyć…
– Ale kogo?
Może publiczność. Rozumiem, że Pana nie, bo nie chce Pan wychodzić z szufladki specjalisty od komedii.
– Nie chcę. Mnie to nie nuży, a publiczności, wbrew temu, co pani powiedziała, też nie. To obiegowa opinia dziennikarzy, że farsy są mało ambitne, po co się je robi, skoro się nie podobają. Ale gdyby tak było, jak twierdzą krytycy i dziennikarze, to nikt by nie przychodził na nie. A to są spektakle, które cieszą się ogromnym powodzeniem. Są grane przy kompletach i teatry, które mają problemy finansowe uciekają się do likwidacji kłopotów poprzez wystawianie fars i komedii.
Ależ również popieram tego typu spektakle, zwłaszcza w repertuarze jedynego w mieście teatru, jak w Częstochowie, który powinien proponować różnorodny repertuar. Jednakże tematyka fars ma ograniczenia ramowe. Czy zatem po pewnym czasie, dla reżysera, nie staje się to zbyt monotonne? Czy nie ma Pan ochoty podjąć się poważniejszego wyzwania, tym bardziej że, jak Pan powiedział, zaczynał Pan tę przygodę od poważnego przedstawienia?
– Nie tyle poważnego, co problemowego. Ale i w farsach staram się doszukać problemu, jeżeli jednak nie przebija się on do widza, który odbiera tylko warstwę zabawową, to też dobrze. Pomimo podstawowego szkieletu – pieniądze, zdrada czy polityka – farsy są dla mnie wyzwaniem, do każdej zawsze próbuję znaleźć inne rozwiązania, czym innym rozśmieszać publiczność.
Co daje Panu reżyseria?
– Chyba ogromną satysfakcję, dużo większą niż aktorstwo. A to dlatego, że jako reżyser muszę stworzyć cały wirtualny świat, w którym bohaterowie się obracają. Wykreowanie wszystkiego, łącznie z klimatem, który uzyskuję za pomocą świateł, muzyki, scenografii. Kolejną sprawą jest możliwość prowadzenia aktorów. Jako aktor jestem skupiony tylko na jednej roli, tej, którą mi powierzono, jako reżyser muszę wiedzieć wszystko także o pozostałych postaciach. Gdy otrzymuję pytanie od aktora, dlaczego jego bohater tak postępuje, muszę znać odpowiedź, czyli przygotowując przedstawienie, przygotowuję tyle ról, ile jest w sztuce.
I jeszcze rolę dla siebie, bo często Pan gra w swoich przedstawieniach.
– Często się obsadzam w swoich spektaklach, z dwóch względów. Raz, że nie chcę tracić kontaktu z aktorstwem, a dwa, że mam kontrolę nad przedstawieniem. Jestem w nim i czuwam, staram się, by na setnym wystawieniu było takie samo jak na premierze.
Czy czuje się Pan spełniony jako reżyser?
– Nigdy się nie jest do końca spełnionym. Ciągle się chciałoby jeszcze więcej. Pojawiają się nowe pomysły do zrealizowania. Myślę, że jeżeli człowiek powie, że jest spełniony, albo że czuje się spełnionym, powinien przestać pracować.
Czy na obecnym etapie swojej kariery zawodowej czuje się Pan bardziej reżyserem czy aktorem?
– Jak do tej pory udaje mi się te dwie profesje łączyć i z tego się cieszę. Co prawda wolę coraz częściej reżyserować, ba, nawet takie myśli mnie nachodzą, żeby w ogóle nie grać, tylko reżyserować, dlatego że obie funkcje naraz dają zbyt duży stres. Wcielam się w postać, ale cały czas słucham, czy koledzy mi nie fałszują na scenie. To jest trochę jak rozdwojenie jaźni, ale naturalnie staram się tak pracować, by całość przedstawienia przebiegała zgodnie z planem.
Dlaczego został Pan aktorem, często koledzy po fachu opowiadają o przypadku lub powołaniu. Jak było z Panem?
– Trudno jest mi to w tej chwili zwerbalizować. Nigdy nie myślałem o aktorstwie, bardziej o medycynie, ponieważ moi starsi bracia i siostry byli lekarzami. A jednak przez przypadek spotkałam się z Krystyną Kłosowską, żoną Romana Kłosowskiego, która prowadziła teatr amatorski na Żoliborzu i zaproponowała mi tam zabawę w granie. I kompletnie nie wiedząc z czym się to je – nigdy nie byłem fanem teatru – nagle połknąłem bakcyla. Po miesiącu wiedziałem, co chcę robić w przyszłości i związałem swoje losy z tym, co zaczęło mi się bardzo podobać.
Co według Pana w zawodzie aktora jest najważniejsze?
– Tu powtórzę słowa Zapasiewicza i Bardiniego, których wspomniała Pani na początku, że aktor powinien mieć wrażliwość motyla i skórę słonia. Wrażliwość motyla jest potrzebna, by stworzyć jakąkolwiek postać, by w ogóle pracować w sztuce, natomiast skórę słonia, aby być odpornym na przeciwności losu, krytykę, rodzaj popularności, żeby się w głowie nie przewróciło. A poza tym potrzebne są następne umiejętności, które kształcą się latami, jak na przykład szybka nauka tekstu czy sprawne budowanie postaci, co głównie jest potrzebne w filmie, gdzie nie ma wielomiesięcznych przygotowań i prób. Tu postać z reżyserem omawia się pobieżnie, potem aktor ma obowiązek sam nad nią pracować, bądź na planie proponuje się pewne rozwiązania i jeżeli są one w zgodzie z założeniami reżysera, szybko realizuje się je przed kamerą.
A zatem łatwiej jest grać przed kamerą niż w teatrze, w bezpośrednim kontakcie z publicznością?
– To są dwie różne dziedziny i umiejętności. Często bywa tak, że aktor nie ma możliwości pracy w teatrze, więc decyduje się na kamerę i odwrotnie. Co ważne – mogę to powiedzieć z pełną odpowiedzialnością– w filmie trzeba znać nawet tajniki pracy operatora. Jeżeli słyszę, jak operator mówi do reżysera: założę obiektyw 80, to wiem, że będzie zbliżenie, a wówczas muszę użyć delikatnych środków. Na dalekim planie stosuje się mocniejsze. W teatrze ten problem odpada. Odległość jest taka sama od widowni, a nawet trzeba mieć świadomość, że tak samo musi odbierać przekaz widz z pierwszego rzędu, jak i z ostatniego. W związku z czym trzeba środki wyrazu wypośrodkować.
Film daje większą popularność.
– Zdecydowanie. Ale muszę Pani powiedzieć, że bywa tak, że aktorzy, którzy grają w filmach, nie zawsze się sprawdzają na scenie. Używają bardzo delikatnych środków, które się nie przenoszą na deski teatru. I odwrotnie, aktorzy, którzy tylko grają w teatrze, nie dają sobie rady z rolami podczas realizacji filmu, bo pracują bardzo szeroko, ekspresyjnie, a kamera nie zawsze jest to w stanie przyjąć.
Czy nie marzy się Panu stanąć za kamerą filmową?
– Nawet miałem taką propozycję, ale na razie projekt został zawieszony. Miał to być wieloodcinkowy sitcom dla TV.
Ponad pięćdziesiąt przedstawień w Teatrze TVP, tyleż samo lub więcej w macierzystych teatrach, blisko dwieście ról filmowych. Tempo pracy wyjątkowe. Czy nie czuje Pan czasami wypalenia zawodowego?
– Tak, odczuwam, ale wtedy wyjeżdżam na Warmię albo w inne ustronne miejsce i „resetuję” organizm.
Która rola była dla Pana najważniejsza.
– Jest wiele postaci, które udało mi się zagrać i które lubię. Taką jest Prokop z serialu „Dom”, w reżyserii Jana Łomnickiego. To bardzo dobry serial, a rolę lubię i cenię za to, że dała mi możliwość zagrania w bardzo nietypowy sposób charakterystycznego, lekkiego skurwysynka, palącego papierosy, lekko napitego. Scenarzyści –Mularczyk i Janicki – napisali ją w sposób jednowymiarowy. Był to po prostu zły człowiek, który szkodził wszystkim. Postanowiłem tę postać wybronić, znaleźć w nim pozytywne cechy, które go ośmieszały, a przez to zbliżały do widza, który miał szanse polubić go. I to mi się udało.
Publiczność bardzo często wypomina mi, ale w sposób pozytywny, postać Krzepickiego w „Karierze Nikodema Dyzmy”. Młodzież natomiast i panie w średnim wieku mówią, że podobałem się im w „Podróżach Pana Kleksa”.
A mnie w „Mazepie”.
– No właśnie i bardzo się z tego cieszę, bo to była w zasadzie jedyna moja rola bardzo pozytywna od samego początku. Poza tym była to dla mnie jedyna okazja zetknięcia się z materiałem klasycznym, gdzie trzeba było chodzić w kostiumie, popisać się jazdą na koniu…
To była jedyna rola kostiumowa?
– Zgrałem też w „Przygodach Pana Twardowskiego”, ale nie występowałem w filmach kostiumowych. Jestem aktorem o współczesnej urodzie i tak byłem obsadzany.
Miał Pan znaczący udział w twórczości dla dzieci. Jak buduje się postaci dla tego – jak powszechnie się uważa – wymagającego widza?
– Tak samo jak do filmów skierowanych do dorosłego odbiorcy, nie widzę tu żadnej różnicy. Uważam, że tak samo poważnie należy traktować widza młodego i dorosłego. Jeżeli podchodzi się poważnie do swojej pracy, poważnie przygotowuje się do każdej roli.
Nie wiele grałem dla dzieci, raczej były to przedstawienia w telewizji, gdzie trzeba było się przebierać w zwierzątka czy drzewa i mówić wiersze. Było to zabawne, ale osobiście nie lubię grać w teatrze dla dzieci, bo są one niezwykle spontaniczne i, tak naprawdę, przeszkadzają.
Jakie cechy musi mieć aktor grający dla dzieci?
– Przede wszystkim musi mieć kontakt z nimi. Ja raczej nie przepadam za dziećmi, jedyne, które jestem w stanie zaakceptować to moje własne i moje wnuczki. Nie umiem nawiązać kontaktu z młodym widzem i cieszę się, że postaci, które grałem dla dzieci, zostały przez tę widownię zaakceptowane.
Czy ma Pan swoich mistrzów – i w reżyserii, i aktorstwie?
– Ogromny autorytet budzili u mnie Zapasiewicz i Bardini. Byli moimi mentorami zawodowymi. Nie miałem większego kontaktu z innymi naszymi mistrzami, na przykład Tadeuszem Łomnickim. Minęliśmy się – został mianowany rektorem PWST, gdy ja byłem na ostatnim roku studiów. Natomiast z aktorów, od których czerpałem sposoby prowadzenia postaci i umiejętność słuchania widza, mistrzem był dla mnie Wojciech Pokora. Grałem z nim bardzo wiele sztuk, podglądałem i podsłuchiwałem, jak prowadzi postać, współgrając z partnerem i publicznością. On wiedział, kiedy zrobić pauzę, by dać czas widowni na reakcję. I tę wiedzę przekładam na drugi mój zawód, czyli reżyserię.
Dużo tu psychologii.
– Istotnie, psychologia jest bardzo ważna w reżyserii. Aktorzy to indywidualiści, z różnymi osobowościami, z każdym trzeba inaczej rozmawiać. Choć to dotyczy całej ekipy współpracującej przy realizacji spektaklu – scenarzysty, operatorów dźwięku, świateł czy scenografii.
Dużą osobowością jest nasz scenogrfa Staś Kulczyk.
– Bardzo dobrze współpracowało mi się ze Stasiem Kulczykiem. Głównie dlatego, że będąc kierownikiem technicznym doskonale wie, jak zbudować scenografię mobilną, którą można błyskawicznie zdemontować. Jednocześnie ma ogromną wrażliwość plastyczną, co udowodnił przy spektaklu „Miłość i polityka”
Czy czeka Pan jeszcze na aktorską rolę życia?
– Chyba już nie, bo moim marzeniem było zagranie Ryszarda III, a on, jako postać u Szekspira, zmarł mając trzydzieści pięć lat. Więc ten czas dla mnie minął, bo skończyłem właśnie sześćdziesiątkę. Chociaż Janek Englert w przybliżonym wieku zagrał tę rolę , więc kto wie.
Miał Pan plany założenia własnego kinoteatru. Nie wyszło. Nieco zamieszała w tym Krystyna Janda. Czy odstąpił już Pan od tego zamiaru?
– Myślałem, że będzie to mój kolejny etap, że zmierzę się z rolą menedżera w teatrze, że będzie to próba sprawdzenia się w zarządzaniu taką placówką. Nie wyszło, ale nie mam zbytnio żalu do losu.
Może tak miało być…
– Dokładnie taka jest moja filozofia. Jak coś nie wychodzi, przyjmuję to jako przeznaczenie. Aczkolwiek nie zaprzestaję myślenia o tym, bo ten bakcyl już zakorzenił się we mnie. Chciałbym jednak, by był to teatr zależny ode mnie, a nie od instytucji publicznych. Jak się nadarzy okazja, będę działał, jeśli nie – nie zamierzam rozpaczać.
Czy oprócz reżyserii i aktorstwa pasjonuje Pana coś jeszcze?
– Bilard, bardzo lubię w niego grać. W domu mam stół i gdy tylko mam ku temu okazję, to sobie „pykam”. Jest to, niestety, coraz rzadsze, bo ciągle jestem poza domem.
Jakie ma Pan wrażenia po ostatniej premierze Pana spektaklu w Częstochowie?
– Wydaje mi się, że przedstawienie zostało przyjęte niezwykle. Każda puenta, każdy dowcip – przepraszam za określenie – wchodził jak w masło. Publiczność reagowała fantastycznie. Podziękowanie brawami było tak gorące, że mogę mieć nadzieję, że sztuka została dobrze przyjęta i będzie miała powodzenie.
Zadomawia się Pan u nas. Ma Pan jakieś plany związane z Częstochową?
– Nie będę zdradzał szczegółów, ale jest plan, żebym w przyszłym roku przygotowywał przedstawienie na Sylwestra.
Dziękuję za rozmowę.
URSZULA GIŻYŃSKA