Rozmawiamy z fotografikiem Robertem Sękiewiczem, kierownikiem Galerii Ośrodka Promocji Kultury „Gaude Mater” w Częstochowie
Kieruje Pan Galerią Ośrodka „Gaude Mater” od piętnastu lat. Co się wydarzyło w tym czasie?
– Prowadzę Galerię od początku działalności OPK przy ul. Dąbrowskiego, czyli od 1993 roku. Oprócz tego zajmuję się również projektami plastycznymi, do organizowanych przez nas imprez – wszystkim, co łączy się z promocją w formie drukowanej. Cechą rozpoznawalną Ośrodka są kameralne wnętrza, co okazało się być dużym walorem dla środowiska plastyków. Czy byliśmy konkurencją? Tak nas na początku postrzegano, ale szybko się okazało, że wprowadzamy własny profil działalności, natomiast pozostałe instytucje robią to na większą skalę. W naszej Galerii wystawy zmieniamy w cyklu miesięcznym. Ofert jest bardzo dużo i wernisaże mogłyby się odbywać częściej, ale nie ma takich możliwości finansowych i muszę mieć czas także na inne zadania. Chcieliśmy się skupić na środowisku miejscowych twórców. Takie były pierwsze lata. Właściwie większość aktywnych plastyków częstochowskich miało tutaj swoje ekspozycje.
I co było dalej?
– Ważnym etapem w działalności Galerii były zbiorowe wystawy problemowe, które w połowie lat dziewięćdziesiątych pod auspicjami OPK zrealizował Piotr Głowacki. Były to trzy ekspozycje: „Więcej koloru”, „Siła abstrakcji” i „Oblicza rzeczywistości”. Zapraszamy nie tylko artystów częstochowskich, także z całego kraju. Organizujemy również wystawy pokonkursowe. Wydarzeniami są prezentacje towarzyszące Międzynarodowemu Festiwalowi „Gaude Mater”. Ranga Festiwalu ułatwia rozmowy z artystami i marszandami. Mam na myśli wystawy Nowosielskiego, Fobera, Wańka, jak również tegoroczną ekspozycję zbiorową „Dekalog w obrazach”. Ze wzruszeniem wspominam przyjęcie zaproszenia i wystawę malarstwa Marka Sapetty w 1996. Reprodukcję jego obrazu zawiesiłem w swoim pokoju jako uczniak podstawówki. Po latach wspólne aranżowanie jego wystawy, to była chwila dużej satysfakcji. Zasługą, którą sobie przypisuję, są otwarte obrony dyplomów studenckich z Wydziału Artystycznego Akademii im. Jana Długosza. Zapoczątkowaliśmy to w naszym mieście właśnie w 1993. Jest to praktykowane w dużych ośrodkach akademickich, u nas było to nowością. Te prezentacje są zawsze w czerwcu, a tegoroczny dyplom to grafiki trzech absolwentek z pracowni prof. AJD Zdzisława Wiatra. Dyplomy organizujemy we współpracy z uczelnią w cyklu przemiennym – w jednym roku grafika, w następnym malarstwo. Pomagamy też studentom poprzez zakup ich prac, organizację wystaw absolwentów, którym zawsze towarzyszy folder. To jest dla nich promocja. To wszystko udało nam się osiągnąć, startując od zera.
Koordynuje Pan projekt Międzynarodowego Konkursu „Miniatury”…
– Jego pomysłodawcą jest częstochowski plastyk Bartosz Frączek, który zwrócił się do nas z takim pomysłem w 1999 roku. Konkurs i późniejsza wystawa najlepszych prac odbywają się w cyklu dwuletnim. Co wyróżnia Biennale? Prezentujemy wiele dyscyplin plastycznych – malarstwo, rysunek, grafikę i fotografię monochromatyczną. Również skala miniatury jest wyjątkowa, bo maksymalny format, który artyści mogą składać, to dziesięć na dziesięć centymetrów. Prace nadsyłają twórcy z miejsc często bardzo egzotycznych, jak na przykład Gwatemala czy Indochiny. Ważne, że wystawa po prezentacji w Częstochowie odwiedza kilka miast w Polsce, jest też szansa, że trafi za granicę, do Niemiec i zaprzyjaźnionego miasta Graz w Austrii. Jako organizatorzy, czuwamy nad całością logistyczną. O kształcie artystycznym decyduje jury. Pięciu jurorów przyznaje Grand Prix i trzy nagrody regulaminowe. Zwykle zapraszamy ich z większych ośrodków akademickich: z Warszawy, Krakowa, Wrocławia. W tym roku w pracach jury uczestniczyła artystka z Belgii – Ingrid Leden. Przed laty miała wystawę indywidualną w OPK, a w 2006 zwyciężyła na Międzynarodowym Triennale Grafiki w Krakowie.
30 sierpnia odbędzie się wernisaż wystawy prac piątej już edycji konkursu. Czy z okazji jubileuszu organizatorzy przewidują jakieś nowości?
– Konkurs już dojrzał, cieszy się bardzo dużym zainteresowaniem. Urozmaicenia jubileuszowego nie przewidujemy. Cieszy nas przede wszystkim wysoki poziom prac, które napływały do OPK od stycznia, a w maju dochodziło nawet do dwudziestu przesyłek dziennie. Jury dokonało wyboru 7 czerwca.
Już od dłuższego czasu nie miał Pan swojej wystawy indywidualnej. Czy pracuje Pan obecnie nad jakimś projektem?
– Ostatnia była w 2004 roku. Obecnie zbieram materiał na nowy cykl zdjęć, z tym że jeszcze bez konkretnego planu co do miejsca i terminu. To będzie kontynuacja tematu wystawy z 2002 roku – „Akt – zdjęcia kolorowe”. Tak więc kontynuuję pracę z modelką w atelier.
Niektórzy uważają akt za coś, czego w ogóle nie powinno się robić, że to jest wulgarne. Czego Pan szuka, przedstawiając kobietę, jej ciało?
– Akt to dziedzina klasyczna w kulturze ludzkości. Moje ujęcia nie są stricte aktami, modelka przeważnie ma na sobie jakiś rodzaj kostiumu. A dla mnie istotne jest umieszczenie jej na bardzo konkretnym tle plastycznym – coś w rodzaju scenografii. Właściwie to, że pojawia się kobieta mniej lub bardziej naga, jest pretekstem do tworzenia obrazu. Próbuję przełożyć malarskie impresje na warsztat fotografii. Także to nie jest akt dla aktu, dla ciała kobiety, bardziej kompozycja kolorystyczna z udziałem modelki, w której ważne są kolor, światło, faktura tła.
Kiedyś Pan powiedział na łamach naszego tygodnika, że w swoich realizacjach artystycznych chce spełniać sentymenty. Jakie?
– To są te sentymenty malarskie, ciągle je mam. Pracując w Galerii, cyklicznie stykam się z twórczością innych. To jest dla mnie inspirujące – kontakty z pracami kolejnych artystów zachęcają, żeby zmierzyć się ze swoją wyobraźnią.
Co Pan sądzi o konkursach fotograficznych? Wielość nadsyłanych prac bywa chyba problemem?
– Uważam, że dobrze, że są organizowane, że ktoś wychodzi z taką inicjatywą. Druga sprawa to klasyfikacja prac. Zawsze przy idei, pomyśle trzeba się zastanowić, do kogo konkurs jest skierowany. Czy oczekujemy prac od amatorów, pasjonatów czy od profesjonalistów. W ostatnim przypadku występują już artystyczne kryteria, które są w jakiś sposób wymierne. Dobrze jest też wiedzieć, co się dziś dzieje na świecie, mieć rozeznanie w środowiskach twórczych. Ale to chodzi o ten najwyższy poziom. Natomiast konkursy, np. regionalne, są fajną rzeczą, bo angażują ludzi, którzy robią zdjęcia przy okazji wakacji czy uroczystości rodzinnych. Teraz jest taka łatwość w posługiwaniu się sprzętem cyfrowym, że ujęć powstaje zdecydowanie więcej niż w czasach, gdy trzeba było bazować na kliszy.
Jak Pan wspomina swoje lata w częstochowskim Liceum Plastycznym, a później na ówczesnej Wyższej Szkole Pedagogicznej (dziś AJD – dop. red.)?
– Liceum Plastyczne wspominam bardzo kolorowo i bardzo dobrze. To była połowa lat osiemdziesiątych i uczyliśmy się jeszcze w budynku, który należał w części do sióstr zakonnych. Było nas stosunkowo mało, bo około setka uczniów w pięciu klasach. Właściwie wszyscy się znali. Warunki lokalowe może były trudne, ale, naprawdę, to był dobry czas. W końcu trafiliśmy tam, żeby rozwijać własne pasje. Wybrałem jako specjalność biżuterię i mam tytuł technika jubilera. Ale to są naprawdę wielobarwne wspomnienia, zarówno pobytu w szkole, jak i na organizowanych plenerach. Po latach za fenomen uznaję fakt, że wszyscy uczniowie się znali. Teraz „plastyk” to zespół kilku szkół…
A studia?
– Z kolei na Wydziale Artystycznym WSP od początku największą moją fascynacją była grafika warsztatowa, ponieważ po pięciu latach edukacji w Liceum Plastycznym to, co dotyczy malarstwa i rysunku, było mi w jakiś sposób znane. Natomiast kontakt z pracownią grafiki był nowym doświadczeniem i dużą przygodą, wcześniej tych technik nie znałem. Lata studiów to również mój epizod „filmowca” dokumentalisty i konieczność wyboru specjalizacji. Oczywiście wybrałem grafikę warsztatową i po kolejnych trzech latach zrealizowałem dyplom w pracowni profesor Ewy Zawadzkiej.
Czy to, że od razu poszedł Pan do Liceum Plastycznego oznacza, że od zawsze był Pan pasjonatem sztuki? Nie było jakichś młodzieńczych marzeń, żeby zostać policjantem, strażakiem?
– Nic mi nie przychodzi teraz na myśl. Ale dlaczego sztuka… Moi rodzice znali pana Stanisława Łyszczarza, częstochowskiego malarza. Być może właśnie to, iż uczestniczyłem w ich spotkaniach towarzyskich i miałem możliwość poznać tego artystę, jego obrazy, w wieku dwunastu, czternastu lat, było jakimś impulsem. W rodzinie nie mam tradycji artystycznych.
Czy, obok aktów w studiu, robi Pan także zdjęcia plenerowe?
– Tak, dużo zdjęć powstaje właśnie w plenerze, zajmuję się tym równolegle z sesjami w studio. W pejzażach najbardziej „wychodzą” sentymenty malarskie, niestety, a może stety. Często robię zdjęcia w rejonie Gór Świętokrzyskich i północnej Małopolski, ponieważ to strony rodzinne mojej mamy i odkrywanie tamtych klimatów towarzyszyło mi od zawsze. Pozwoliłem sobie na wystawę w macierzystej Galerii OPK o tej tematyce. W recenzji krytyk napisał, że detal w moich pejzażach przypomina malarstwo Pollocka. Był to dla mnie komplement.
Interesuje Pana abstrakcja, jakaś deformacja?
– Nie w tym sensie. Fotografuję konkretne fragmenty przyrody, to może być na przykład zagajnik, gąszcz dzikiego bzu. Obserwując przyrodę wydobywam z tych chaszczy to, co jest dla mnie najważniejsze, czyli światło, jak układa się na gałązkach. Z tego tworzą się abstrakcyjne desenie, to nie jest ekspresja typu wylewanie farby.
Czyli nie samo zdjęcie rośliny czy krzaka, tylko kompozycja…
– Zdecydowanie tak. A założenie wystawy było też takie, iż nie obrabiam materiału w drugiej fazie. Pracowałem na kliszy i dla mnie najważniejsze było to, co „zdarzy się” przed obiektywem. Wszystkie ujęcia tych pejzaży były w szerokich planach. Natomiast potem już nie ingerowałem w kolorystykę, nie poprawiałem niczego cyfrowo.
Nie jest Pan zwolennikiem fotografii cyfrowej?
– Ten pejzaż zamieniany w malarstwo jest w stu procentach z kliszy. Ale przyznam, że od kilku lat wspomagam się aparatem cyfrowym, traktując go bardziej jako „szkicownik” i jeżeli zależy mi na tym, co tam „zanotuję”, żeby motyw doprowadzić do finału, wracam do kliszy. Fotografujący mają na to swój termin: mówi się, że w powiększeniach cyfrowych „nie ma powietrza”, czyli brak tego, co daje negatyw kliszy przeniesiony na papier.
Cały czas wspomina Pan o malarskich sentymentach. Nasuwa się pytanie: Więc czemu nie malarstwo?
– Odpowiedź jest może prosta. Praca etatowa w Ośrodku daje dużo satysfakcji, ale jednocześnie organizuje czas. Niestety doba nie jest z gumy i tych godzin brakuje. Z kolei powrót do pędzli, płótna nie dałby mi satysfakcji jako twórczość weekendowa, niedzielna. Uważam, że albo się jest malarzem i tworzy na co dzień, jak wielu moich znajomych, albo nie. Dla mnie twórczość z doskoku, choć wiem, że tak można, wydaje się nie zadowalająca.
Ale jakieś przygody z malarstwem były?
– Przed kilkoma laty Piotr Głowacki, jako komisarz, zaprosił mnie do swojej części wystawy Triennale „Sacrum”, którą organizuje Miejska Galeria Sztuki. Przyznam, że poczułem się wyróżniony i namalowałem wtedy w przeciągu dwóch miesięcy trzy obrazy, z czego dwa były eksponowane. Ale związane to było z dość sporym wysiłkiem pod każdym względem. Wracałem po ośmiu godzinach pracy, jakiś posiłek i w pracowni, którą wynajmowałem wtedy daleko, na Północy, znajdowałem się dopiero około 19.00. Wtedy warto było chwilę odpocząć, zapalić papierosa, żeby się wyciszyć, więc bywało, że pracę przed płótnem kończyłem w późnych godzinach nocnych, a rano trzeba było być w pracy. Na dłuższą metę było to męczące.
W tym roku wziął Pan po raz drugi udział w hutniczym plenerze artystycznym, organizowanym przez ISD Hutę Częstochowa. Jakie emocje Pan z nim wiąże?
– Czuję się szczęśliwy, że tam trafiłem. Rodowity częstochowianin, ale dotychczas nie miałem okazji poznać, na czym polega charakter tego miejsca. Dopiero plener artystyczny mi to umożliwił. Pierwsza wizyta, przed rokiem, to było oszołomienie skalą Huty. Ona może być odbierana za miejsce, gdzie panuje hałas, pył unosi się wszędzie w powietrzu, są wyziewy gazów – czeluść piekielna. Ale jak się spojrzy okiem artystów, którzy tam są zapraszani, można zobaczyć naprawdę dużo. Wtedy powstało dużo zdjęć, które trzeba było zweryfikować, ale byłem zadowolony z tego, co pokazałem. Natomiast druga wizyta, to już było przyglądanie się szczegółom, miejscom, które zrobiły na mnie wrażenie rok temu i ich konfrontacja z pierwszym wrażeniem. Poza tym kolorystyka, która jest charakterystyczna dla stali w temperaturze tysiąca stopni – ona świeci, refleksy odbijają się na powierzchni maszyn, ścian, które też mają swoją barwę. Z tego można wykreować nowy, oddzielny świat.
A jak wygląda sama praca na Hucie w Pana przypadku?
– Plenery hutnicze są właśnie przykładem mojej przygody z cyfrową obróbką. Tam przeważnie nie ma za dużo światła, raczej jest ciemno, dlatego zdjęcie zwykle musi powstać przy użyciu statywu. Jak się tam jest pierwszy raz, to wielość wrażeń, które nas atakują sprawia, że trudno się skupić na tym, co wybrać. A w fotografii trzeba się zdecydować na motyw, jakiś kadr. Fotografikom jest trudniej. Jeśli chodzi o malarzy – oczywiście im również towarzyszy aparat – to całość dzieła powstaje później – w pracowni, gdzieś na styku ręki i płótna czy kartki papieru. Fotograficy zaczynają w plenerze i mają możliwość „celnego” ujęcia – zakończenia w plenerze.
Dziękuję za rozmowę.
rozmawiał:
Łukasz Giżyński