Jestem poetą wierzącym, nie religijnym


Rozmawiamy z Krzysztofem Sewerynem Wrońskim, poetą, laureatem Nagrody Prezydenta Miasta Częstochowy w dziedzinie literatury za całokształt twórczości za 2008 rok

Czy bycie poetą ułatwia życie?
– Odpowiedź jest trudna. Życie jest sztuką. W tym sensie każdy człowiek jest artystą. Poeta ma specyficzny stosunek do świata. To, nad czym inni przechodzą do porządku lub jest dla nich niezauważalne, dla poety staje się twórczym materiałem. On ciągle obserwuje, bada, waży, sprawdza, myśli i obmyśla. Jest w ogrodzie z przyjaciółmi. Słucha ich, rozmawia, ale interesuje go, co dzieje się na ulicy, nie przeoczy listonosza, grupki biegających dzieci, samochodu i kierowcy pytającego o drogę. Interesuje go sąsiad na działce obok wymachujący rękoma, słyszy głos jego żony pomstującej z kuchni, bo tenże sąsiad w ramach pomocy kulinarnej właśnie przepieprzył rosół i dzieci go nie tkną. Interesuje go fala emocji między tymi dwojga i jej oddziaływanie na otoczenie. Gdy przyjaciele grillują, zapatrzeni w skwierczące szaszłyki, on widzi niepokój psa podrażnionego zapachem smażonego mięsa. Widzi motyla, który przysiadł na skalniaku, obserwuje jak składa i rozkłada skrzydełka i przystawia szczękossawkę do kropelki wody. Zerka na niebo i wędrujące chmury. Słyszy wdzięczny śpiew mysikrólika i umie go wypatrzyć na gałęzi kanadyjskiej akacji. Jako mały chłopiec byłem z klasą na szkolnej wycieczce. Popłynęliśmy statkiem spacerowym do Młocin, znanej także z piosenki „Statek do Młocin”, rekreacyjnej dzielnicy Warszawy położonej nad Wisłą. Pamiętam jak bawiąc się z rówieśnikami, widziałem, że statek, którym przypłynęliśmy, zanim nas zabrał z powrotem, odbył cztery rejsy. Większość koleżanek i kolegów sądziła, że odpłynął, a później wrócił po nas. Nie widzieli tych cyklicznych kursów, przywożonych i zabieranych pasażerów. Poeta to wieczne patrzenie, oczami ciała i duszy. Czy to ułatwia życie? Proszę spróbować.

Dlaczego poprzez poezję postanowił Pan wyrażać swoje myśli, uczucia?
– To nie jest postanowienie. Każdy może wyrażać swoje myśli i uczucia słowem pisanym. Robić notatki, zapisywać spostrzeżenia. „Szampan” można produkować na całym świecie. Prawdziwy, z prawem do tej nazwy, musi pochodzić z Szampanii (ściśle określonego regionu). Zatem niektórzy tak notują, że to, co piszą, jest poezją. Poezja nie przyjmuje definicji, nie zgodzi się z tym, że słowo to znak językowy odpowiadający jednemu pojęciu. W poezji „słowo” otwiera nowe obszary, nowe sensy. Właściwie poezja zaczyna się tam, gdzie słowo się kończy. Jest przeczuciem czegoś, co nie nazwane i ukryte między wersami.

Zadebiutował Pan po czterdziestce. Czy był to nagły impuls czy raczej proces dojrzewania? A może czyjaś podpowiedź?
– W 1998 roku miał miejsce tak zwany debiut właściwy, czyli wydanie pierwszej książki poetyckiej. Debiut twórczy nastąpił wiele lat wcześniej, w 1967 roku. Jako trzynastolatek na szkolnej akademii czytałem swój wiersz, poświęcony historii mojej szkoły podstawowej w Otwocku. W wieku dwudziestu lat miałem swój pierwszy wieczór autorski w Domu Kultury „Proton” w Otwocku. Przed trzydziestką moje wiersze zaczęły ukazywać się w prasie. Poezji nie da się nauczyć. To ona wybiera i decyduje czyim umysłem zawładnie. Czuję się narzędziem w jej ręku. To ona dała podpowiedź, że już czas na książkę. Uznała, że „Słowa wierszy” (tytuł pierwszego tomiku) mogą wyjść na światło dzienne.

Jakie uczucia towarzyszyły Panu przy debiucie?
– Debiut był bardzo udany. Zauważony w prasie ogólnopolskiej szeregiem pozytywnych recenzji. Promocja tomiku „Słowa wierszy” w Ośrodku Promocji Kultury „Gaude Mater” była wydarzeniem. Sala pękała w szwach, część widowni stała w hallu Ośrodka. Olbrzymią rolę w przygotowaniu programu odegrały moje dzieci – Rafał, Agnieszka i Agata. To dzięki ich kompozycjom daliśmy publiczności wzruszający poetycko-muzyczny spektakl. Z programem tym wystąpiliśmy w ponad czterdziestu Domach Kultury na terenie całego kraju. Niezapomnianym pozostaje spotkanie w Centrum promocji Kultury w Warszawie, które prowadził pan Zdzisław Brudnicki i na którym odliczyła się niemal cała moja klasa ze szkoły średniej. Było to nasze pierwsze spotkanie po 24 latach. A co do uczuć towarzyszącym debiutowi – odrobina satysfakcji i świadomość wyjścia z cienia; pierwsze kroki na trudnej drodze odpowiedzialności przed czytelnikami i krytykami, bezpieczne szuflady przestały chronić. To był październik 1998 roku.

Droga do twórczości naznaczona była szczególnymi doświadczeniami?
– Tak. Spotkanie z panem Markiem Skwarnickim w „Tygodniku Powszechnym” w Krakowie. Zawiozłem tam jako młody człowiek swój wiersz. Przeczytał przy mnie, uśmiechnął się i stwierdził: „Niech to pan jeszcze raz napisze. Tak samo, tylko całkiem inaczej.”. To była cenna uwaga.
Budujące było spotkanie w latach siedemdziesiątych z panem Konstantym Pieńkoszem w siedzibie „Literatury” w Warszawie. „Ma pan talent.” – powiedział – „Wiersze nadają się do druku, niech pan się nie spieszy z debiutem”. Po latach ta sama „Literatura” opublikowała obszerny wybór moich wierszy.
Wiele zawdzięczam jednemu z najlepszych poetów w tym kraju panu Waldemarowi M. Gaińskiemu. Jego bezpardonowość, bezwzględność, dosadność wyleczyły mnie z ckliwości. Powiedział: „Jeśli coś przeżyłeś, pisz tak, jakbyś był od tego wolny, przeżywanie zostaw dla czytelnika.” W większości utworów ta sztuka mi się udaje. Ludzie mówią: „Pan chyba o mnie napisał.”

Wydał Pan już cztery tomiki wierszy. Który z nich jest Panu najbliższy, który najbardziej osobisty, który najważniejszy?
– Wydane książki dla twórcy są tym, czym dla rodzica dzieci. Wszystkie są tak bliskie jak i ważne.

Dla kogo Pan pisze?
– Dla każdego, kto sięgnie po moją twórczość. Utwór poetycki niczego nie narzuca, nie precyzuje, ma wiele ścieżek i możliwości interpretacyjnych. Jest zaproszeniem do rozsłonecznionego ogrodu i zgodą na to, by odbiorcy rozbiegli się po nim i szukali cienia pod drzewem, które najbardziej im odpowiada. Rozproszą się, podzielą na małe grupki, nie będzie zgodności, gdzie jest najlepiej, co sie najbardziej podoba. Zdania będą różne i jeśli tak się stanie, to znaczy że twórca i jego utwór osiągnęli swój cel. Użyłem określenia „rozsłoneczniony ogród”, nie znaczy to wcale, że on takim jest. Bywa, że w środku czytelnik przeżyje burze, nawałnice i różne stany emocjonalnego napięcia. Mogą być poruszone struny bolesnych wspomnień i przeżyć, mogą być rozdrapane z pozoru zabliźnione ramy. Taka jest rola sztuki, ona musi być w środku życia, tak w radości jak i w cierpieniu.

Jak powstają wiersze? To spontaniczny przypływ weny czy głęboka analiza?
– Proces twórczy ma wiele twarzy. Bywają gotowe wiersze spisane z sufitu, bo krążą w ciemności jak rój świetlików. Wystarczy wstać i je „złapać”. Są wiersze męczone jak dziecko, które duka i ledwo składa sylaby z czytanki. Są też wiersze nieucieleśnione, bo nikt nie wymyślił dla nich odpowiednich słów. Te są najcenniejsze, najbardziej pożądane. O ich uchwyceniu marzy każdy twórca. Do takich wierszy nawiązuje tytuł mojej książki – „Dojrzewam do milczenia”.

Powiedział Pan kiedyś, że Pana wiersze nie powstają z buntu, krzyku i cierpienia, że powstają z miłości. Do kogo?
– Powiedziałem te słowa, będąc już w dojrzałym wieku. Po czterdziestce człowiek bunt ma już dawno za sobą. Wie, jaki jest świat; rozumie go; przyjmuje takim, jakim jest, jego wielobarwność. Wie, że nie ma jednoznacznej granicy między złem a dobrem, że one mieszają się ze sobą, występują w różnych odcieniach, potrafią nawet zamieniać się rolami. Dla tak pojmowanego świata „miłość” to dobre słowo. W każdym z nas jest odblask Stwórcy.

Pana poezja – w dużym stopniu – dotyka czułej sfery sacrum. Jest to jakby nadrzędne przesłanie Pana twórczości.
– Jestem poetą wierzącym, nie religijnym, jak chcą niektórzy. Jest czymś naturalnym dać czasem świadectwo swojej wiary.

A także manifest uwielbienia Boga, Jego mocy sprawczej, rozumu i miłosierdzia. Przebija w nich całkowite zawierzenie Bogu.
– Dokładnie tak, to wypływa z mojej wiary. Jest jednak trudnym, odpowiedzialnym, nie zawsze spełnionym zadaniem. Wiersze o tej tematyce, od wielu lat drukuję w Tygodniku Katolickim „Niedziela”. To wysokonakładowe, mądre i nowoczesne pismo katolickie jest czytane nie tylko w Polsce, ale też w Europie, a także USA, Kanadzie.

Z uznaniem pisał o Pana poezji dziennikarz Waldemar M. Gaiński, znany z ostrego pióra i indywidualizmu. Dostrzegł jej piękno i autorską, niepowtarzalną wypowiedź. Jednocześnie podkreślił Pana stosunek do swojej twórczości, nacechowany pokorą i skromnością. Takie opinie z pewnością dodają skrzydeł…
– Pan Waldemar M. Gaiński to wielka postać w literaturze. Poezję czuje jak mało kto. Docenił mnie i bardzo pomógł. Podkreślił, że nasze ars poetica bardzo się różni. On nie stroni od brutalnych wypowiedzi, trafnych i stawiających na baczność. Ja raczej idę w kierunku subtelnej liryki, choć też potrafię przyłożyć. Jednak z wyboru, na ogół rezygnuję z takiej formy wypowiedzi.

Ma Pan niezwykle cenną umiejętność zawierania w kilku słowach głębokiej treści, która skłania do przemyśleń, zastanowienia nad sobą, światem, Bogiem… To również zauważa Andrzej Kalinin, pisarz i dziennikarz, podkreślając niezwykłą intensywność Pana wypowiedzi.
– Myślę, że to nie umiejętność. To dar. Pan Andrzej Kalinin to osobna postać. On wyprowadził mnie na szerokie wody, pokazał najlepszym twórcom w kraju. Dużo mu zawdzięczam.

Ostatni Pana tomik nosi tytuł „Dojrzewam do milczenia”. Co miał Pan na myśli? Czy o tak zwaną umiejętność milczenia we dwoje? Sądzę, że nie milczenie twórcy?
– W tym tytule zawiera się bardzo dużo, niemal wszystko. Każda interpretacja będzie prawdziwa – od twórczej niemocy, po najwyższe loty.

No właśnie, jakie zatem stawia Pan sobie wyzwania twórcze?
– Nie mam dużych, Nobel to minimum. A tak na poważnie. Najważniejszym wyzwaniem to nie nagrody, ale spełnienie oczekiwań czytelnika. Skłonić go do zadumy, czasem rozweselić, pobudzić. Zaistnieć w jego życiu tak, by czuł się otulony wierszem, by czuł, że jest w jego środku.
Dziękuję za rozmowę.

Z najnowszych wierszy Krzysztofa Seweryna Wrońskiego

Zmiana miejsc

chciałaś mnie pożreć
stałaś się ofiarą

nie skorzystam z prawa łaski

skarzę cię na miłość
skażę cię miłością

Bez kontrastu

biel jest niebezpieczna
w czerni łatwiej wrosnąć w siebie

idee to kuglarstwo
bełtanie niespełnień

kochać za dwoje
czy już to potrafisz

szpik kostny to nie porcelana
sprawdź jest gorący

w gołe niebo
prosty dym ofiarny

dopóki mnie dotykasz
dopóki dreszcz czuję

daję ci gwarancję wieczystej
miłości w nieśmiertelnym słowie

reszty nie pamiętam
prawo ciemnej gwiazdy

z oddalenia
lianami rąk
wyjmujesz moje myśli
wiecznie nienasycona
serpentyno słów

cierpię sprzężony
z tym co mi odbierasz
z tym co mi dajesz

uodporniona na mój ból
lubisz jak iskrzę

lianami rąk
wyjmuję ciebie
z moich myśli
jak z pożaru

***
jesteśmy
poza
nawiasem

poza
Bożym
zamysłem

zawzięcie
zacięci
na siebie

biczem
miłości
chłostani

poza
nami
już nic

URSZULA GIŻYŃSKA

Podziel się:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *