WSPOMNIENIE CZĘSTOCHOWIANKI – LIST DO REDAKCJI
Wrzesień 1944. Ksiądz Ojrzyński z parafii Opatrzności Bożej na Kamieniu ogłasza, że na dworcu kolejowym w Częstochowie są tłumy powstańców, w tym też osierocone dzieci. Rodzice uzgodnili, że mama z sąsiadką – panią Malewską, pójdą na dworzec i przyprowadzą do nas dziewczynkę i chłopczyka. Było nas maluchów już dwoje, u pani Malewskiej – Basia. Mieszkaliśmy „na dziko” w ruderze, zaś pani Malewska miała pokój z kuchnią i mały ogródek. Jednym słowem warunki super. Mamy nasze omówiły szczegóły, gdzie warszawskie dzieciaki będą spać, gdzie i co jeść, jakie ubranka odziedziczą po nas.
Poszły na dworzec, a my pół dnia oczekiwaliśmy na przybrane rodzeństwo. Wreszcie wracają, widzimy ich sylwetki na tle aniołowskich łąk. Są blisko fabryki ENRRO. I tu nasze wielkie rozczarowanie.. zamiast dwojga dzieciaków widzimy.. mężczyznę i kobietę w ciąży! Małżeństwo 19-20-latków jest znękane powstańczymi przeżyciami. Cały ich dobytek, to jedna, mała walizeczka. To Halinka i Stanisław Barszczowie. Ona niebawem oczekuje porodu, on zmęczony powstańczymi walkami. Wieczorem opowiedzieli nam swoje przejścia, o agonii stolicy, płonących zgliszczach. Nie wiedzieli nic o swoich najbliższych – czy żyją, czy polegli? Gdzie teraz przebywają?
Gościliśmy ich wspólnie z panią Malewską. Nosili ubrania naszych rodziców, jedli to co my. Ale też inni sąsiedzi z Aniołowa przynosili nieco produktów, matki uzbierały nieco podniszczonych becików, pieluchy, pościel. Pani Halinka urodziła – bodajże w grudniu – córeczkę. Nasza radość trwała jednak bardzo krótko. Dziecko zmarło po trzech tygodniach, pochowaliśmy je na cmentarzu na Kulach – Siostra Elwira i Basia Malewska pielęgnowały dziecięcy grób przez długie lata.
Pan Staszek cały czas żył wojną i powstaniem. Słuchaliśmy wieczorami jego relacji z piekła na ziemi. Oboje z żoną płakali, martwili się o rodziców, krewnych, siostry, braci.. I tak przeżyliśmy prawie cztery miesiące.
Nadszedł 16 stycznia 1945 roku – dzień wyzwolenia Częstochowy. Pan Staszek od razu oznajmił, że już zaraz wybiera się do Warszawy, chce odnaleźć dom, rodzinę, a potem wróci po żonę. Jest zima, sroga, pociągi nie kursują, wiele miast w ruinach, nie ma ciepłej odzieży, panuje głód. A jednak uradzili z naszym ojcem, że razem muszą dotrzeć do Warszawy i spenetrować warunki. Jak trzeba, dotrą nawet pieszo! I tak było, do Koluszek dojechali na dachu pierwszego od trzech dni pociągu. Tutaj czekali dwa dni na jakieś połączenie, część trasy przeszli piechotą. Podwozili ich też kamionetki wojskowe i chłopi na furmankach. Wreszcie dotarli. Zobaczyli zgliszcza domów i tłumy powracających warszawiaków. Wśród ruin idą w kierunku Woli, żeby odnaleźć dom Haliny i Staszka. Zobaczyli ruiny i tłumy płaczących wokół sąsiadów. W rozwalonym murze zostawili karteczkę informacyjną, bo może ktoś z rodziny ich szuka, może ktoś przeżył?
Teściowa pana Staszka mieszkała poza Warszawą w Rembertowie. Decydują się więc dotrzeć do niej. Ale jak? Mosty na Wiśle zerwane, krążą tylko wojskowe pontony przewożące ludzi na drugi brzeg, na Pragę. Przepłynąć w styczniu taką rzekę nie sposób. Mróz, kry lodowe, przemoczona odzież, głód..
Nie mają się gdzie zatrzymać, żeby zdobyć kolejkę do pontonu. Zamieszkali gdzieś na Powiślu w ruinach, jacyś ludzie częstowali ich pieczonymi ziemniakami.
Po kilkunastu dniach od wyjścia z Częstochowy docierają do Rembertowa. Już widać domek matki pani Halinki. Pędzą tam. Cieszy się, że córka żyje. Taki cud! – żyją jej dzieci. I są tylko 230 km od Warszawy. Płakała, śpiewała, tańczyła.
My zaś w Częstochowie niepokoiliśmy się, dlaczego tak długo ich nie ma? Poczta nie funkcjonuje, ani telefonia. Ale radość powraca, gdy mężczyźni powracają.
Gdy tylko zaczęły kursować pociągi, Staszek i Halinka wracają do siebie. Proszą o opiekę nad malutkim grobem ich dziecka. Obiecujemy i słowa dotrzymujemy.
Niebawem otworzyliśmy pierwszy od nich list i zaproszenie do Rembertowa. Pojechaliśmy tam z tatą dopiero około 1950 roku. Matka pani Halinki witała nas niezwykle wylewnie. Kontakty naszych rodzin trwały bardzo długo. Były listy, były odwiedziny państwa Barszczów. My zaś odwiedzaliśmy panią Halinkę w jej pierwszym miejscu pracy, w „Delikatesach” przy al. Jerozolimskich. Ostatnio widzieliśmy się z nimi w latach 80. Czas nie oszczędził im rozczarowań.
Dzisiaj nie wiem, czy żyją jeszcze? Musieliby dziś mieć ponad 90 lat. Jeśli żyją, to zapewne pamiętają nasze wspólne cztery miesiące przeżyte na Aniołowie w Częstochowie!
Sabina Chróstowska