Tym razem nie będzie to opowieść o wyrafinowanym okrucieństwie Niemców czy Rosjan. Tym razem będzie to historia Polaka przepędzanego. Też przecież okrutnie i bezwzględnie.
Pan Józef Janeczek, piekarz z Częstochowy-Gnaszyn, ma 90 lat i doskonałą pamięć. Wie od ojca-Antoniego, że on za cara służył w wojsku carskim trzy lata. Na służbę z Lubca koło Łodzi, gdzie rodzina Janeczków miała swoje gniazdo, ojciec pana Józefa jechał 3 miesiące. Jechał na koniec świata, do Władywostoku. Słuchał tych opowieści młody Józef z zapartym tchem. Siedzieli na kanapie, pod dużym obrazem Matki Bożej i Jezusa Chrystusa, w ich domu w Lubcu, pod którym wcześniej modlili się za szczęśliwy powrót ojca, tak jak kiedyś za szczęśliwy powrót dziadka Stanisława, który “pod carem” służył na Kaukazie we Władywostoku aż 6 lat. Antoni – ojciec Józefa. Co roku przeżywał tam trzęsienie ziemi, przeżył tam także nieudany zamach na Lenina. W roku 1914 ojciec Antoni powrócił do Lubca, pojął za żonę Franciszkę Ślęzak. A potem, w 1915 roku, jak mówi pan Józef, “nastałem ja”. Przyszło jeszcze na świat rodzeństwo: siostra Marysia i brat Stanisław.
Pan Józef urodził się we wsi Parzno. Chował się tam u dziadka, który mieszkał tuż obok kościoła św. Anny, gdzie w krypcie pod ołtarzem spoczywa w podwójnej trumnie szklanej i drewnianej Wanda Malczewska. Właściwie mieszkał w kościele, był ministrantem. Następnie powrócił do rodziców do Lubca. – Skończyłem szkołę nikłą, bo podstawową. 8 listopada 1938 roku powołali mnie do wojska. Nowa Wilejka 13 Pułk Kawalerii – wspomina. I tak został kawalerzystą, ale i kucharzem. A potem przyszedł 17 września 1939 roku, był rozkaz, żeby z Ruskimi nie walczyć i Polski już nie było. – Szliśmy kompanią w kierunku Białegostoku. Wokół zbombardowane drogi, szyny. Z Białegostoku ruszyliśmy na Warszawę. Pieszo. Jeszcze wcześniej na granicy litewskiej, ruskim musieliśmy zdać broń. Na Warszawę szliśmy jak do serca matki – mówi pan Józef. Napotkali tabory rosyjskie. Po dwóch tygodniach trzymania w więzieniu, przywieziono ich do punktu zbornego w Niegorejowie. Były tam tysiące polskich żołnierzy. Zrobili selekcję. Oficerowie osobno, żołnierze osobno. – Powiedzieli nam: “Wy do domu wrócicie, oficerowie nie. Nie będą oglądać wolności”. Wywieźli ich do Katynia. Nas do pracy do Trzepetówek. A potem w grudniu 1939 roku przejęli nas Niemcy. Ja trafiłem do obozu do Norymbergi, a potem na kilka miesięcy do bauera. Stamtąd do obozu koncentracyjnego w Mathausen w Austrii – wspomina bohater naszego artykułu.
Był to najstarszy obóz koncentracyjny niemiecki. – Stanął przede mną żołnierz niemiecki i mówi: oddaj szkaplerz! Na pasie miał napisane: “Gott mit uns” (Bóg z nami). Nie chciałem. Więc zerwał mi go siłą i powiedział: My wam damy nasze szkaplerze! Powiesił mi na szyi tabliczkę z numerem 2096. Mój numer obozowy. Takie były ich niemieckie szkaplerze – mówi pan Józef.
Wspomina dalej. – Jak nas wyczytywali na apelach, to tylko numerami. Jak dzisiaj słyszę, że Europa ma być bez Boga, to mi się śnią te “niemieckie szkaplerze”. Może też będziemy tylko numerami? Obóz w Mathausen był przeznaczony dla kryminalistów, zboczeńców, bandytów, więźniów politycznych i pospolitych przestępców. Jak nastała wojna, wydzielono część dla jeńców wojennych i cywilnych. Byliśmy cały czas świadkami tego, co Niemcy robili z cywilnymi więźniami. Ich transporty przychodziły prawie codziennie. Niemcy rozstrzeliwali ich albo wieszali. A zaraz potem przystępowali do pracy sumienni niemieccy lekarze. Patroszyli zwłoki, wyjmowali narządy, do formaliny i na wysyłkę, a na reszcie robili doświadczenia. Reszta człowieka szła do krematorium. Piec miał średnią pojemność. Mieściło się 10 ludzkich resztek. Różnych – polskich, rosyjskich, rumuńskich, francuskich i żydowskich. Droga do krematorium była zawsze czerwona, albo brunatna od świeżej lub zakrzepłej krwi. Krematorium miało ogromną wydajność. Pracowało dzień i noc. Dusił nas nieustający odór, smród. Można się było zatruć, jak padał deszcz. Kiedy kończyło się palenie, specjalne komando rozsypywało popiół po polach. Zaorywali go, a ogrodnicy flancowali kapustę. Piękna rosła. Wielka jak stare, duże taborety. A myśmy ją potem jedli. Ludzie – człowieczą kapustę. Mrowie mi przeszło po plecach, kiedy przed laty, w Krzyżowej, wielki kanclerz Kohl, chciał niemal udusić w “serdecznym” uścisku naszego struchlałego, rachitycznego Mazowieckiego. Te wspomnienia zawsze będą mieszać się ze współczesnością. Od tego człowiek nie uwolni się nigdy. W szczytowym okresie w Mathausen było 5 tysięcy ludzi. Ze szczególnym okrucieństwem Niemcy traktowali tam księży, gorzej od innych ludzi. Kpili z nich, bili, mordowali. My często modliliśmy się za spalonych i za nasze ocalenie. Potajemnie, bo wspólne modlitwy były zabronione – opowiada gorzko.
W styczniu 1945 roku przeniesiono pana Józefa do obozu koncentracyjnego w Gusen, gdzie była fabryka samolotów. – To chyba było dane od Boga. Bo 5 maja 1945 roku wyzwolili mnie Amerykanie, a odległy zaledwie o 4 kilometry Mathausen wpadł w łapy armii czerwonej. Jaka była nasza radość z wolności, to pan sobie nie może wyobrazić. Amerykanie przewieźli nas do obozu w Hochenfield. Mieliśmy wszystko. Jedzenia w bród, co niedzielę Msze święte. Udzielanie Komunii świętej trwało nieraz ponad godzinę. Księża nie nadążali ze ślubami. Taka wybuchła radość życia, miłość, wielkie wspólne człowieczeństwo. Chciałem jechać do Kanady, ale kolega się uparł i wróciłem z nim do Polski w sierpniu 1946 roku, do Lubca. Rodzice mnie nie poznali. Ludzie mówili moim rodzicom: to nie wasz syn! To ktoś obcy! Amerykanie tak mnie “spaśli”, że ważyłem 80 kg, a jak wychodziłem z domu, to byłem szczupłym młodzieńcem. Wszyscy płakali z radości. Wyjechałem do Gnaszyna, gdzie pracowałem u piekarza. Ożeniłem się z jego córką Jadwigą. Mam dwie córki, jedna nie żyje, a druga Alicja, z mężem i dwiema wnuczkami, do dziś mieszka ze mną i opiekuje się mną. Jest taka piosenka: “Co nam zostało z tych lat?” Ano medale: Wyzwolenia 1939-1945, Krzyż Oświęcimski, Krzyż Pośmiertny Piłsudskiego. Ale to, co najsmutniejsze, że został gorzki smak poniewierki. Człowiek rósł, młody, radosny, pełen nadziei, a wpadł w beznadzieję wojny – kończy swą opowieść pan Józef.
PIOTR PROSZOWSKI