Widziane z redakcji – ANDRZEJ KAWKA
Wiele z przedwyborczych sondaży napawało optymizmem. Pójście do urn deklarowało nawet 70% wyborców. Rosła liczba osób absolutnie zdecydowanych i jednocześnie malała niezdecydowanych. Wydawało się, że wybory samorządowe nabiorą wreszcie, po raz pierwszy w najnowszej historii, właściwego znaczenia. To przecież oczywiste. Wybieraliśmy sami prezydenta i naszych przedstawicieli w Radzie Miasta. Tych, którzy już za parę tygodni podejmować będą decyzje w skali nam najbliższej, decyzje o naszych ulicach, placach, o sprawach, z którymi obcujemy na co dzień. Niestety. W Częstochowie deklarację chęci aktywnego uczestnictwa w życiu naszego miasta złożyło mniej niż 30% osób. Przekładając to na konkretne liczby, to zaledwie około 58 tysięcy mieszkańców. A uprawnionych do głosowania było blisko 200 tysięcy. Mówiąc jeszcze inaczej, to tak, jakby oddać swój głos zdecydowali się mieszkańcy jednej dużej dzielnicy i połowa innej. A reszta?
W pierwszych powyborczych komentarzach słychać wyraźny i pryncypialny ton: społeczeństwo dało czytelny sygnał politykom, że jest przeciwne takiemu jak dotąd uprawianiu polityki. Nie zgadzam się z tym. Społeczeństwo nie dawało żadnego sygnału. Społeczeństwo najzwyczajniej w świecie olało te wybory. Zresztą, gdyby nawet był jakikolwiek sygnał, to trudno sobie wyobrazić, by jakiś polityk był w stanie go odebrać. My po prostu nie zdajemy egzaminu z demokracji. Pokazujemy na każdym kroku, że nie jest nam z nią po drodze. Demokracja zbyt często myli nam się z głupotą. Im bardziej jest wykrzywiona, zdeformowana, tym wydaje się bliższa. Demokracja to dla nas tylko wolność.
Rozumiana zresztą też osobliwie. Wolność, to absolutna swoboda, brak jakichkolwiek hamulców. Hordy bandytów biegające z nożami po ulicach naszego miasta czują się bezkarne, bo przecież jest demokracja, czyli wolność. Po co mamy z własnej nieprzymuszonej woli iść do jakiegoś lokalu wyborczego, męczyć się z czytaniem jakichś kartek, wypełniać je, wrzucać do urn. Tyle fatygi. I w imię czego? Dadzą nam coś za to?
Lubimy mówić o władzy “oni”. O każdej władzy, zarówno rządowej, jak i samorządowej. “Oni” uchwalili, “oni” postanowili, “oni” nie dają żyć emerytom i w ogóle “oni” są do kitu. “Oni” są nam obcy, są jakby z innego świata. Ale czy ci, którzy nie poszli głosować mają jakiekolwiek prawo, by mówić jeszcze “oni”? Przecież to właśnie oni są także “onymi”.
ANDRZEJ KAWKA