SPOTKANIA Z „GAZETĄ CZĘSTOCHOWSKĄ”
Panie Doktorze, proszę powiedzieć, skąd badawcze zainteresowanie Częstochową i naszym regionem?
– Zainteresowanie zrodziło się z górą trzydzieści lat temu. Mój szef, prof. Jerzy Wiśniewski zajmował się osadnictwem i zaraził mnie tą dyscypliną wiedzy. Postawił przede mną cel, bym zaczął badać dowolny region zaniedbany pod względem naukowym. Zaoferował mi ich kilka, ja wybrałem powiat lelowski. Obecny region częstochowski był swoistym matecznikiem, białą plamą na mapie historycznej Polski, nikt się nim nie zajmował. Okazało się, że poza samą Częstochową, Krzepicami i ośrodkami miejskimi było tu dla historyka duże pole do działania.
Dlaczego powiat lelowski? Czy był Pan z nim związany osobiście?
– To był zupełny przypadek. Jestem rodowitym krakowianinem i nie mam żadnych związków z Częstochową ani tym regionem. W pracowni nie mieliśmy nawet zgromadzonych źródeł dotyczących tego obszaru Polski, sam musiałem zrobić kwerendę. To było inspirujące.
Był Pan pionierem naukowym tej ziemi.
– Nie chciałem mieć żadnych związków z innymi historykami, od nikogo zależeć. Chciałem, by moje dochodzenie było jakby moim dzieckiem. Zainteresowanie stopniowo się rozwijało, najpierw poprzez pracę doktorską na temat powiatu lelowskiego, potem poznawanie poszczególnych miejscowości. Bardzo pociągała mnie historia Lelowa, owocem było kilka opracowań. Zajmująca była również Częstochowa. Studium jej dotyczące przybrało ostatecznie kształt książki.
Które z badanych przez Pana miast czy okolic okazały się najciekawsze historycznie?
– Człowiek nigdy do końca nie zgłębi wiedzy o przeszłości. Co rusz pojawiają się niespodzianki. Dwadzieścia lat temu broniłem pracę doktorską na temat Lelowa, a parę tygodni temu dotarłem do nowych, wcześniej nie odkrytych zapisków. Są dokumenty, które pozwalają cofnąć funkcjonowanie powiatu lelowskiego o kilka lat. Jeśli chodzi o Częstochowę, to poprzez internet śledzę informacje o wykopaliskach na Starym Rynku. Fascynujących, bo zbiegających się z moimi przypuszczeniami. Ostatnie znalezisko – nieokreślony budynek z warstwą spalenizny na głębokości trzech metrów – wiąże się prawdopodobnie z produkcją żelaza. Są to ślady najstarszej kuźnicy w tym regionie, której istnienie potwierdzają późniejsze źródła.
Na jaki czas datowałby Pan tę kuźnicę?
– Na lata 50., 60. XIV stulecia. Jak wiadomo żywot kuźnicy był krótki, po wyeksploatowaniu surowców wędrowała po okolicy, ale nazwa utrzymywała się. Wydaje mi się, że można ten obiekt identyfikować z pierwotną osadą częstochowską, poprzedzającą powstanie miasta. Dochodzę do takiego wniosku na podstawie zachowanego zabytku – rejestru świętopietrza z 1373 roku. Jest to spis kościołów dekanatu lelowskiego, w którym figuruje osada o nazwie Żarnowa (Kuźnica). Sądzę, iż jest to pierwotna Częstochowa. Określenie Żarnowa wyraźnie koresponduje z najnowszymi odkryciami na Starym Rynku a kościołem św. Zygmunta w tej miejscowości. Mamy zatem namacalny dowód, że w 1373 roku istniały już ta świątynia i kuźnica określana Żarnową oraz prawdopodobnie miasto o tej samej nazwie. Trzeba sobie uświadomić fakt, że w średniowieczu nie było urzędowego trybu nadawania nazwa miejscowościom i duży ich procent miał inne miana w tej epoce. Dla przykładu Wolbrom nazywał się Łobzowem, Tymbark – Jodłową Górą czy podkrakowski Klepacz – Florencją. Wpływ na ostateczne ukształtowanie nazwy miała sama społeczność. Myślę, że było tak również w przypadku Częstochowy. Ostatecznie przyjęto to określenie ze względu na znaczenie Jasnej Góry, bo wszyscy udawali się nie do Żarnowy, ale do miasta Częstochowy. A więc zadecydowali pielgrzymi i miejscowa społeczność. Taka jest moja hipoteza, ale uważam, że istnieją przesłanki na jej potwierdzenie.
Jakie inne ciekawostki dotyczące Częstochowy odkrył Pan podczas badań?
– Nie chciałbym wkraczać na śliskie tematy, ale mam też swoją teorię na początek istnienia klasztoru paulinów i jego fundatora. Napisałem już o tym w książce „Średniowieczna Częstochowa i okolice”.
To znaczy?
– Sądzę, że nadto dużą wagę przywiązuje się do przedsięwzięć księcia Władysława Opolczyka, którego uznaje się za niekwestionowanego fundatora i założyciela klasztoru. Tymczasem moim zdaniem rację bytu ma hipoteza głoszona jeszcze przed wojną przez profesor Krystynę Pieracką, która twierdziła, że inicjatorem budowy był król Ludwik Węgierski, a Władysław Opolczyk tylko wykonawcą jego woli. Teoria ta jest najzupełniej uzasadniona, bo nadania księcia są niezwykle skromne. Gdyby to on był fundatorem, okazałby się bardziej hojny i życzliwszy dla paulinów. Tymczasem nadania nie obejmują jego posiadłości dziedzicznych. Były to ziemie, jakie otrzymał w postaci lenna od Ludwika Węgierskiego oraz rycerskie, bo Częstochowa i Kawodrza były wsiami rycerskimi. Należy więc sądzić, że Władysław Opolczyk bez entuzjazmu fundował ten klasztor i całe jego nadanie. Wbrew temu, co sądzą niektórzy historycy, jego wkład był bardzo skromny.
Ale jednak był wykonawcą woli…
– Oczywiście nie da się zakwestionować jego roli jako fundatora, chodzi tylko o to, by przywrócić właściwe miary temu przedsięwzięciu, a przede wszystkim osobie, która miała decydujące znaczenie, czyli królowi Ludwikowi Węgierskiemu oraz okolicznemu rycerstwu. Podejrzewam, że Bielowie z Błeszna, a zwłaszcza proboszcz Henryk, byli równie zasłużeni co Władysław Opolczyk. Ponadto, moim zdaniem, ufundowanie Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej paulinom w 1384 roku przez księcia jest dowodem na to, że przejął się swoim skromnym nadaniem i w ten sposób chciał dokonać aktu ekspiacji. To tak, jakby zrozumiał, że popełnił błąd i chciał zakonnikom to zrekompensować. Mógł go przecież złożyć w innym ośrodku na Opolszczyźnie czy w kraju – był fundatorem licznych klasztorów – ale wybrał Jasną Górę.
Ciekawe dlaczego poczuł wyrzuty sumienia…
– Być może ze strony paulinów szły skargi i pretensje, że mają zbyt trudne warunki i że książę nie spełnił danych obietnic. Więc ofiarowanie Obrazu w 1384 roku i nadanie zakonnikom rok później wsi Grabówka były próbami rekompensaty.
Czy planuje Pan dalsze badania naszego regionu?
– Nigdy nic nie wiadomo. Wprawdzie pracuję teraz nad Krakowem, ale zawsze może się coś zdarzyć. Wystarczy, że znajdę jakąś informację w źródłach czy archiwaliach i znów moje zainteresowania pójdą w tym kierunku.
Badawcza praca historyka wiąże się z zaskakującymi odkryciami…
– Praca historyka zaskakuje pod wieloma względami, ale takiego, który siedzi bezpośrednio w źródłach i bez przerwy prowadzi kwerendę w archiwach. Jeżeli się bazuje li tylko na źródłach drukowanych, wtedy w pewnym okresie człowiek czuje się zmęczony i wyeksploatowany. Tylko bazując na nowych źródłach można się liczyć z ciągłymi niespodziankami i nie tylko drobnymi ciekawostkami, ale odkryciami o niebagatelnym znaczeniu dla przeszłości nawet całego kraju.
Co najbardziej zaskoczyło Pana w pracy historyka?
– Jest wiele takich spraw, również związanych z regionem częstochowskim, a konkretnie przeszłością Mstowa i tamtejszego klasztoru. Mianowicie chodzi o źródło bezpośrednio dotyczące tej miejscowości, tak jest dokument biskupa krakowskiego Iwona z 1220 roku, gdzie wymienione są i Częstochowa, i Częstochówka. Źródło to przez wiele lat było wykorzystywane przez polską historiografię jako niekwestionowane, autentyczne i wiarygodne. Okazało się jednak, że pismo, które przekazał potomności Jan Długosz, jest podfałszowane, zinterpolowane. W kopiarzu mstowskim zachowała się inna jego kopia, która już nie wymienia Częstochówki, Zawady.
To znaczy, że w 1220 roku nie było jeszcze Częstochówki?
– Nie było, czego dowodzi kopiarz mstowski, dokument wiarygodny. Kanonicy regularni nie fałszowaliby pisma, które otrzymali od biskupa Iwona. Natomiast to, które przekazał Jan Długosz, przedstawione było w procesie sądowym i zostało przepisany z pewnymi wstawkami, to znaczy wpisem Częstochówki, Zawad i innych obiektów. Pech chciał, że właśnie ten dokument Jan Długosz przekazał, a autentyczny zachowany został w kopiarzu mstowskim. Sporządzanie przez duchownych zinterpolowanych kopii było dość powszechne w średniowieczu.
Czy zatem odkrywa się historię do końca prawdziwą?
– Dzięki kwerendzie możemy być bliżej prawdy. Staramy się coraz bardziej do niej dążyć i rekonstruować przeszłość możliwie jak najlepiej, ale czy nigdy nie błądzimy? Nie umiem tego powiedzieć.
Dziękuję za rozmowę.
– Ja również ślicznie dziękuję.
URSZULA GIŻYŃSKA