WSPOMNIENIA NUMERU 918
30. października aula Akademii Jana Długosza wypełniła się do ostatniego miejsca, gdy z wizytą przyjechał człowiek, który zdołał uciec z obozu zagłady w Oświęcimiu.
Blisko 90-letni Kazimierz Piechowski przyjechał do Częstochowy na zaproszenie przyjaciela dr. hab. Henryka Ćwięka. Tutaj, w auli AJD przy ulicy Waszyngtona czekały na niego setki zainteresowanych historią jego życia studentów. Nikt się nie zawiódł! Bohater spotkania ze spokojnym głosem opowiedział ujmującą historię o cierpieniu, głodzie i śmierci, ale też o przyjaźni, wierze i odwadze.
POCZĄTEK
Kazimierz Piechowski został schwytany przez hitlerowców tuż po wybuchu wojny, gdy jako młody harcerz wraz z kolegą Alfonsem “Alkiem” Kiprowskim próbował opuścić kraj. – Gestapowiec powiedział nam, że powinien nas rozstrzelać, ale ma dla nas coś gorszego. Nie mogłem zrozumieć, co może być gorsze od rozstrzelania. Później zrozumiałem – rozpoczął swą opowieść. Po zatrzymaniu, jak sam określił, rozpoczął pielgrzymkę po więzieniach, która zakończyła się skierowaniem do drugiego transportu, zmierzającego do Auschwitz-Birkenau. Tam został obnażony ze wszystkiego. Została mu jedynie nadzieja i numer 918. – Czym jest Auschwitz? To budowane od 1940 roku miejsce, gdzie Hitler postanowił zrealizować założenie Nietschego, głoszące by „na drodze milionów nieudanych ludzi kształtować nowego człowieka” – przytoczył.
PRACA
Do końca 1941 roku głównym celem obozu w Oświęcimiu było zabijanie. Po tym okresie pojawił się przemysł przyobozowy, a mordowani do tej pory więźniowie rozpoczęli katorżniczą pracę na rzecz wroga. Kilkunastogodzinna harówka, stosowana bez względu na pogodę i pory roku dotyczyła każdego bez wyjątku. Stąd ogromna śmiertelność wśród kobiet, których zdolność do pracy fizycznej z natury jest mniejsza. Ci, którzy mimo wszystko znosili obozowe warunki, wykorzystywani byli do każdych, nawet najbardziej nieludzkich robót. – W celu wyrównania placu apelowego używano walca, który ciągnęli sami więźniowie. Ci, którzy opadali z sił, najczęściej ginęli. Znałem człowieka, który upadł tak, że jego nogi znalazły się na drodze walca. Gdy ten przejechał, nóg już nie było. Nieprzytomnego człowieka zawleczono gdzieś pod ścianę, gdzie leżał dopóki nie umarł – wspominał.
GŁÓD
Jak kilkukrotnie podkreślił Piechowski, głód to takie uczucie, które istniało nieprzerwanie, często doprowadzając do obłędu. Więźniowie z Oświęcimia zawsze w południe otrzymywali „miskę zupy”, co w rzeczywistości przypominało mąkę rozbełtaną w wodzie. Kolacja składała się ćwiartki chleba i łyżki margaryny, przy czym należało to sobie tak rozdzielić, by wystarczyło i na śniadanie. W innym wypadku więzień szedł do pracy bez jedzenia. – To wydaje się niewyobrażalne, ale nawet sam komendant Rudolf Hoess pisał w swoim pamiętniku, że był świadkiem, jak Rosjanie zabili jednego spośród siebie, by rozszarpać go i zjeść – wyznał Kazimierz Piechowski. Osadzeni, którzy doczekali schyłku swojej głodówki, stawali się tzw. Muzułmanami, czyli pozbawionymi jakiejkolwiek świadomości, tego co się dzieje ludźmi, którzy jeśli nie zostali dobici, umierali sami.
KARY
Choć pogarda i wynaturzenie w traktowaniu więźniów osiągnęła najwyższe z możliwych poziomy, obozowe gestapo stosowało jeszcze kary, czyli wymyślne formy uświadamiania osadzonym, ile znaczy ich wartość. Jak wyjawił bohater czwartkowego spotkania, istniało mnóstwo sposobów karania, wśród których najczęściej stosowano chłostę, polegającą na tym, że więzień kładł się na koźle, a na plecy i pośladki otrzymywał kolejne razy, które musiał liczyć. Jeśli się pomylił, karę powtarzano. Powtórki nikt nigdy nie przeżył. Jakby tego było mało, strażnicy wpadli na pomysł „bunkra”, czyli zamkniętego pomieszczenia o wysokości 1,5 m. bez dopływu powietrza, gdzie na noc zamykano po kilku więźniów. Gdy kara była dłuższa niż jedną noc, więzień po nocy spędzonej w jednej pozycji szedł do pracy, by na kolejną noc powrócić do bunkra. Zdarzały się też i trzy noce takiej kary. Czterech nie było, trzecia oznaczała śmierć. Ale to nie wszystko. Był jeszcze „słupek”, czyli pionowo ustawiony pal z wbitym hakiem, na którym zawieszano związanego z tyłu za ręce więźnia. W takiej pozycji trzeba było wytrzymać godzinę. – Trafiłem na taką karę. Po paru minutach czułem, jakby ktoś pochodnią podpalał mnie na przegubach rąk. Patem było żądlenie milionów mrówek i rezygnacja. Po godzinie przychodził kapo i dawał 5 minut na pozbieranie się. Mógł też zarządzić drugą godzinę kary, jednak tej nikt nie przeżył – odtwarzał Kazimierz Piechowski.
WARTOŚCI
Więźniowie KL Auschwitz nie posiadali nic, poza swoim numerem. Praktyki religijne były karane śmiercią, a życie ludzkie, jak powiedział Piechowski, znaczyło tyle, co gruda ziemi. – Przez pewien czas pracowałem przy wywożeniu nieboszczyków spod ściany śmierci. Zabijanych więźniów rzucano na kupę. Gdy ta była zbyt duża, my musieliśmy szybko pojawić się na miejscu i pozbierać zamordowanych, a ich kat krzyczał nam nad uszami, kopał, bił i groził rozstrzelaniem – mówił. Nieboszczyków transportowano do krematoriów, aż te nie nadążały z ich spalaniem. Wtedy komendant Hoess wymyślił stosy palne.
UCIECZKA
Choć kontrola nad więźniami Auschwitz w założeniu uniemożliwiała jakąkolwiek ucieczkę, wielu więźniów i tak podejmowało to ryzyko. Kazimierz Piechowski wielokrotnie był świadkiem prób wydostania się z obozu. Niestety przeważnie nieudanych. – Jeden więzień postanowił uciec wraz z Żydówką. Jakoś zdobył mundur SS, towarzyszkę uzbroił w zlewozmywak i jako oficer z więźniem porządkowym wyszedł na zewnątrz. Niestety został schwytany i doprowadzony z powrotem do obozu. Tutaj już uszykowano dla niego szubienicę, pod którą musiał przejść na oczach współwięźniów, waląc w bęben, co było dodatkowo upokarzające. Gdy odczytywano mu, za co zostanie powieszony, sam założył pętlę i zeskoczył z ławeczki z okrzykiem „Niech żyje Polska”. Żydówka także nie zawisła na oczach wszystkich, ponieważ ktoś wcześniej dostarczył jej żyletkę, którą przecięła sobie żyły – opowiedział. Także sam Piechowski postanowił wyrwać się szponom śmierci. W tym celu, wraz z trzema innymi więźniami włamał się do magazynu mundurów, ukradł samochód komendanta obozu Hoessa i wyjechał nim wraz z kolegami przez obozową bramę. Nie posiadał żadnych dokumentów, a ucieczkę ułatwiło mu niezwykłe opanowanie i biegła znajomość języka niemieckiego wyniesiona z domu rodzinnego. Jego wyczyn był jedną z najbardziej brawurowych i spektakularnych ucieczek z KL Austwitz.
SYNDROM KL AUSCHWITZ
Uczucie strachu, przerażenia i bezradności pojawiło w zasadzie u wszystkich, którzy przeżyli Oświęcim. Kazimierz Piechowski wyznał, jak wielokrotnie budził się w nocy z krzykiem. – To zależy, po której stronie pracował umysł. Jeśli po stronie życia, z syndromu można było wyjść, jeśli po stronie śmierci, człowiek sam nie wiedział, co robi – stwierdził, dając za przykład jednego ze współuciekinierów, który nie mogąc poradzić sobie z syndromem, wszedł pod samochód oraz innego więźnia, który do dziś odczuwa przerażenie. – Ja sam odważyłem się wrócić do Auschwitz dopiero po kilkudziesięciu latach. Przed ścianą śmierci zemdlałem – zwierzył się.
ZAKOŃCZENIE
Dziś Kazimierz Piechowski uwolnił się od syndromu z Oświęcimia. Odczucia związane z tym miejscem zawarł w swoich książkach, a na co dzień stał się normalnym człowiekiem, miłośnikiem podróży, który odwiedził wiele krajów i odbył podróż dookoła świata. Odnośnie swojego życia i ucieczki z KL Auschwitz stwierdził, że jest szczęściarzem. – Ja mam po prostu szczęście. Dzięki niemu opuściłem obóz, dzięki niemu wciąż zdobywam fundusze na podróże. Poza tym mam wszystkie zęby i nadal czytam bez okularów. Jak to nazwać, jeśli nie szczęściem – podsumował. Po wszystkim otrzymał burzę oklasków.
ŁUKASZ STACHERCZAK