Rozmawiamy z dr hab. Magdą Snarską, profesorem Akademii im. Jana Długosza
Niedawno obroniła Pani habilitację i otrzymała tytuł profesora akademii. Jakie uczucia towarzyszą Pani dzisiaj, gdy emocje już zelżały?
– Przede wszystkim z wielką przyjemnością mi się pracuje. Jestem przecież absolwentem tej szkoły, tu od dziewiętnastu lat uczę studentów. Teraz przyszedł moment zwieńczenia mojej pracy wspaniałą nominacją profesorską. Mam dzisiaj psychiczny dystans, jestem – jeśli chodzi o własne pole – uporządkowana. Przychodzi to zapewne z wiekiem, doświadczeniem pedagogicznym, ale elementy obrony habilitacji, wcześniej doktoratu, są tego sprawdzianem. Egzaminatorzy – wszyscy mężczyźni – patrzą na odpytywaną kobietę przez pryzmat jej innych aktywności, typowo kobiecych. Są wnikliwi, surowi i bardziej wymagający niż wobec mężczyzn. Doszukują się nawet minimalnych błędów i niedociągnięć.
Egzamin chyba rozwiał ich wątpliwości?
– Panowie profesorowie doszli do wniosku, że wykazałam pełny profesjonalizm i zasłużyłam na habilitację. A teraz na nominację na profesora akademii. Wielka satysfakcja.
Proszę przybliżyć naszym Czytelnikom drogę do tytułu profesora.
– Habilitacja w przypadku twórców składa się z pokazu artystycznego, rozprawy habilitacyjnej i wykładów, toteż przygotowaniom towarzyszy gros pracy – tej typowo teoretycznej oraz twórczej.
Jaki był temat Pani pracy?
– „Malarskie rozmowy z przeszłością”. W 2004 roku w Miejskiej Galerii Sztuki prezentowałam wystawę o podobnym tytule – to były początki mojej drogi habilitacyjnej. W swojej twórczości, ale i mentalnie, zwracam się do przeszłości jako budulca niezaprzeczalnego. Lubię poszukiwać opowieści o ludziach, artystach, którzy mnie interesują. Dociekam, czy byli wrażliwymi ludźmi i jak wyglądało ich życie prywatne. Połączenie twórczości z filozofią życia jest dla mnie niezwykle interesujące.
Co dała Pani habilitacja?
– Proces osiągania kolejnych szczebli naukowych zmienił między innymi moje spojrzenie na studentów. Na drodze do sukcesów trzeba się stykać z wrażliwymi i życzliwymi ludźmi, którzy wesprą, zobaczą talent, pomogą go wypielęgnować i rozwinąć. Kształcimy nie tylko artystów, ale i nauczycieli, menadżerów kultury. Powinni oni mieć wysoką wrażliwość, a mogą ją obudzić ci, którzy ją w nich zobaczą – nauczyciele.
Pani twórczość spowita jest nutą romantyzmu, obrazy przywołują klimat dzieł twórców renesansu. Ten nurt stał się Pani znakiem charakterystycznym.
– I ten nurt spokoju i kontemplacji kontynuuję. Wyglądam na osobę dynamiczną, mocno stąpającą po ziemi, ale lubię się w życiu zatrzymać na moment, nie interesując się tym, co się dzieje dookoła. To są wyjątkowe chwile i w pracowni przekładają się one na moją twórczość. Istotnie, moim ulubionym okresem w sztuce jest wczesny renesans.
Którzy mistrzowie tego okresu są dla Pani najważniejsi?
– Na pewno Piero della Francesca i Giotto. Wielkim sentymentem darzę Leonarda da Vinci. Pozostawił tak mało prac, a jaki ładunek w nich zawarł. To fenomen.
Niektórzy historycy uznali, że wielki Leonardo było nieco leniwy.
– Ktoś kto miał tak wiele zainteresowań, nie był w stanie skupić się na jednej aktywności. Co się liczy? Pięćset obrazów, czy kilka, które przez wzgląd na niezwykłe oddziaływanie zna cały świat?
Co jeszcze Panią inspiruje?
– Na tyle jestem mało oryginalna, że mogę od razu powiedzieć, że treścią mojej twórczości jest i zawsze był człowiek. Tak jak to było w renesansie. Nawet kiedy malowałam martwe natury, to z myślą o ludziach. Uważam, że ciągle jest wiele do odkrycia w człowieku i dlatego wciąż konsekwentnie go maluję.
I skupia się Pani na kobiecie – monumentalnej, pomnikowej. Kobieta jest wdzięczniejszym obiektem malarskim?
– Kobieta ma świetlistość w sobie, coś niezwykłego. Ten swoisty pomnik kobiety, jak pani to ujęła, jest zawsze związany z pejzażem, który jest dla mnie absolutem. Ale i mężczyźni pojawiają się w moim malarstwie. Są skrupulatnie wybierani, przez wzgląd na swoją urodę.
Byłam jedną z pierwszych osób, które na dyplomie namalowały obrazy związane z człowiekiem. Było to wówczas w 1988 roku dziwnie widziane. Przy pracy habilitacyjnej również zastanawiałam się, jak egzaminatorzy z Akademii we Wrocławiu, przesiąkniętej nowoczesnym estetyzmem, odbiorą moje kobiety i Matki Boskie, którym zwiastują aniołowie i grają na flecie grajkowie.
Jest Pani, jak na dzisiejsze czasy, dość nietypową malarką…
– Przyznam się, że kiedy członkowie komisji habilitacyjnej wchodzili na salę gdzie były prezentowane moje obrazy, ciarki obaw przechodziły mi po plecach. W ciszy oglądali moje prace, a potem z szacunkiem i gratulacjami skłaniali głowę. „Skąd się pani taka wzięła?”– pytali. I tego nie umiem wytłumaczyć. Może zadecydował pierwszy kontakt z wielką sztuką. Gdy miałam 19 lat pojechałam do Paryża. Odwiedziłam Luwr i oniemiałam. Może to, że stale tam jeżdżę i pomnażam tę niezwykłą energią. Te dzieła, namalowane pięćset, sześćset lat temu, ciągle świecą niezwykłym kolorem i urzekają wysublimowaną duchowością. Patrząc na obrazy z tak niewielkiego dystansu czuje się niemal drżenie serca artysty, który je stworzył
Który z okresów, prócz renesansu, jest dla Pani istotnym w dziejach sztuki malarskiej?
– Im bardziej rozwija się moja twórczość, tym więcej walorów dostrzegam w sztuce barokowej, a zwłaszcza francuskiej. Cenię na przykład Antoine’a de Watteau czy Honore Fragonarda, a spośród flamandów Petera Paula Rubensa. Jaki tam jest kolor! Dzisiaj patrzę na Rubensa zupełnie inaczej niż jako młoda dziewczyna. Wtedy widziałam jedynie otłuszczone panie i fikające nóżki, teraz to zeszło na plan dalszy. Dzisiaj liczy się dla mnie u Rubensa, wspaniała świetlistość koloru i finezyjna lekkość materii obrazów. Ale do tego trzeba dojrzałości artystycznej, wysubtelnienia wrażliwości do maksymalnych rejestrów. I oczywiście fenomenalny Rembrandt, choć w swojej posępnej kolorystyce jest mi daleki, to za to tak bliski ze swoim niezwykłym światłem. A jeszcze wymienię wielbionego przeze mnie dla koloru i materii malarskiej Jana Vermeera. Uważam że absolutnie warto kształtować wrażliwość artystyczną, żeby dostrzec, co jest najwspanialsze w obrazie. My artyści jesteśmy w istocie egoistami, tworzymy przede wszystkim dla siebie dla zaspokojenia własnej potrzeby kreacji. Gdy stworzymy dzieło tak jak najlepiej potrafimy, wkładając w nie uczucia i energię, coś co nas samych porusza, to jestem przekonana, że po pięciuset latach będzie się to wzruszenie czuło. Z drugiej strony jako artyści wiemy, że w końcu prace pokażemy na wystawie , w związku z tym nasze przeżycia i wzruszenia przekażemy ludziom ubogacając ich życie.
Czyli to jest istotą twórczości?
– Tak. Przekazanie ładunku swoich emocji, tak intensywnych, że odczuwać się je będzie nawet za pięćset lat. Dzięki temu przekazujemy społeczeństwu pewne istotne wartości i dlatego, jak uważam, jesteśmy potrzebni.
Krytyk sztuki Piotr Głowacki napisał, że na Pani twórczość miał wpływ przełom religijny.
– Myślę, że każdy artysta, jeżeli poważnie traktuje swoją twórczość, w pewnym momencie musi sobie uświadomić, że w jego talencie znaczny udział ma pierwiastek duchowy. Piotr nazwał to wzniośle, ja natomiast myślę, że wiara w człowieku dojrzewa. Jestem na tyle poważnie osadzona w wierze, że wierzę w to, co zostało powiedziane: „To Ja was wybrałem, a nie wy Mnie wybraliście”. W życiu przychodzi moment głębszego spojrzenia na siebie, myślę, że jest on związany z dziećmi. Pojawiają się wówczas pytania: Co chcemy im przekazać?; Jak chcemy je wychować?; Co jest dla nas ważne? Kiedy mój syn szedł do pierwszej komunii świętej, to pewne prawdy, modlitwy, od nowa znalazły miejsce w moim życiu. Sądzę, że na taki moment warto czekać i dlatego uważam, że dzieci nie trzeba poganiać, jeżeli nie chcą akceptować pewnych rzeczy. Ale trzeba dawać im przykład i zachęcać, bo jak możemy kogoś pokochać, jeżeli go nie znamy, jeżeli nie przebywamy w jego pobliżu. Muszę jednak podkreślić, że nie jestem na tyle liberalna, by mówić: „Jak nie chcesz chodzić do kościoła, to nie chodź Jak będziesz dorosły, to wybierzesz.” Jak to wybierzesz! Kogo wybierzesz? Dajmy dzieciom szansę poznania, a ewentualnie, jeżeli uzna, że są to uczucia i filozofia, która mu nie odpowiada, to trudno.
Pani twórczość jest bliska religii katolickiej. Czy to przesłanie determinuje Pani malarstwo?
– Tak. W niektórych pracach bezpośrednio, bo kiedy maluję zwiastowanie, to ten powód jest oczywisty, ale determinuje mnie całościowo. To że tak maluję nie może pochodzić tylko z wykształcenia i wychowania. Nie wierzę w to, choć wychowywanie oraz osoby z którymi zetknęliśmy się w życiu liczą się na pewno bardzo. Także to, czy ktoś wrażliwy zatrzymał nas i powiedział: „spójrz, po cichu, nie hałasuj”.
Nie chcę wyjść na napuszoną, ale jak po pewnym czasie oglądam swoje obrazy, to zapiera mi dech w piersiach. To wbrew temu, co się uważa, że zachwycanie się własną twórczością nie jest fair. Nic bardziej mylnego. Zachwyt artysty jest naturalny, pod warunkiem, że wynika z przekonania, że pracę wykonało się jak najlepiej. Moje obrazy poprzedzone są wielkim wysiłkiem emocjonalnym i intelektualnym i… częstym kręceniem nosa. Wszystkim w rodzinie się już wydaje, że obraz jest skończony, a ja pracuję dalej, bo jeszcze jak ja to mówię „nie dzwoni’’
Wspominała Pani o kształtowaniu wrażliwości artystycznej. We współczesnej sztuce wiele jest brzydoty, obrazoburczości. Czy tak powinno być?
– Myślę, że tak, dlatego że artyści są różni. Natomiast sztuką jest to, żeby się do tego zdystansować i zdawać sobie sprawę, co jest dla nas obraźliwe, by zabrać głos w temacie, co jest sztuką, którą mamy się pożywiać. Są rzeczy, które muszą się kotłować, ponieważ sztuka jest żywą dziedziną. Współczuję jednak młodym artystom, bo współczesne czasy utrudniają kształtowanie wrażliwości.
Dlaczego została Pani malarką?
– To dar, jak wspomniałam i to zdecydowało. Ale ma w tym swój udział moja mama. Pasjonowała się malarstwem, gromadziła albumy, rodzice otaczali się obrazami – oczywiście reprodukcjami – pełno było ich w domu. Pamiętam Modiglianiego, Wyspiańskiego, Gauguina. Jednak decyzję, by zdawać na malarstwo podjęłam dopiero po maturze. Miałam zakusy, by dostać się na akademię sztuk pięknych, nie udało się. Myślałam, że przezimuję na WSP w Częstochowie – tak zresztą na początku uważa wielu naszych studentów – ale spodobała mi się ta szkoła. Tu respektuje się potrzeby każdego studenta, a wykładowcy, może dlatego że panuje przekonanie, iż jesteśmy prowincją, bardziej się starają. Myślę że studenci to doceniają.
Czym dla Pani jest malowanie?
– To wymóg życiowy, twórczość jest mi bezwzględnie potrzebna, jak powietrze. Bez malowania nie mogłabym żyć. Dlatego powiedziałam, że artyści są egoistyczni, muszą zaspokajać tę niezwykłą potrzebę. Ale do bycia artystą trzeba też dołożyć własną filozofię życia.
A jaką Pani się kieruje?
– Jedynej maksymy nie mam, bo sądzę, że życie jest zbyt skomplikowane. Człowiek musi bardziej kierować się pamięcią. Wskazywał na to Władysław Tatarkiewicz. Mówił o trwałych śladach z podróży, nowych sytuacji i tak jest, bo przecież długo pamiętamy zwykły pokój hotelowy czy obiad zjedzony poza domem. Też uważam, że warto zapamiętać minione doświadczenia, zwłaszcza te, które wywarły na nas wrażenie, odcisnęły piętno – pozytywne, ale i negatywne. Ale wierzę w Opatrzność, która nami kieruje, jestem przekonana że nigdy na niej się nie zawiodę. Jeżeli jedna maksyma, to spojrzenie na życie od dobrej strony oraz wiara w to, że jesteśmy otoczeni opieką. Tak jak mówił święty Paweł: „Wiara, nadzieja i miłość, a miłość jest z nich największa”.
Pracuje Pani na akademii, maluje, jest matką, żoną. Jak udaje się Pani pogodzić te wszystkie wartości, stworzyć bliską sobie i kochającą rodzinę, osiągnąć zawodową karierę? W czym tkwi ta tajemnica sukcesu?
– Trzeba umieć wybierać. Zawsze kierowałam się miłością. Jeżeli kocham to co robię, kocham być żoną, matką, dlatego pewne rzeczy musiały odejść na plan dalszy. Na pewno stracił mój obszar życia towarzyskiego, który jest twórcom potrzebny. Straciłam to bezpowrotnie, ale nie mam potrzeby, by to wskrzesić – co nie znaczy, że nie mam czasu na kawę z koleżanką. Tak było i w pracy. Zdecydowałam się na habilitację, bo uznałam, że jest to dla mnie ważne, choć musiałam udać się na urlop naukowy, co odbiło się na rodzinnych finansach. Tak było i w malarstwie. Często gromiono mnie, ale byłam konsekwentna w swojej twórczości, bo robiłam to co jest dla mnie ważne. Przyznam, że nie przychodziło to łatwo. W środowisku artystycznym byłam i jestem trochę dziwadłem, które nagle spadło z księżyca i które często nie pasuje. Ale bronię swojej twórczej postwy, bo jestem przekonana, że jest to moja właściwa droga. Poza tym odbieram to jako komplement, bo jestem indywidualistką, choć z drugiej strony odczuwam pewną izolację. Omija mnie sporo ważnych wystaw, nie jestem niestety zapraszana na „Sacrum”. Ale jestem cierpliwa, myślę że na wszystko przychodzi czas, że mój wątek zwiastowania i Maryi-Matki zostanie zauważony przez kuratorów wystaw „Sacrum”.
Jestem osobą, która potrafi z wielu rzeczy rezygnować, dotyczy to także sfery materialnej. I tego uczę swoje dzieci, żeby umiały wybrać, co jest dla nich w życiu ważniejsze. To bardzo trudno z siebie wyłowić, bo trzeba być konserwatywnym i konsekwentnym. Czasem boli.
Ma Pani wsparcie w rodzinie.
– Mój mąż jest największym moim fanem, ale potrafi być również krytyczny. Poświęcił kawał swojego życia bym osiągnęła sukces, nie tylko zawodowy, ale i wewnętrzny. Doceniam to, bo takie poświęcenie jest trudne i rzadkie w związku.
Pani spojrzenie na życie mówi mi, że święta mają dla Pani szczególne znaczenie. Jak Państwo spędzacie ten czas?
– Święta to moment na zupełne wyłączenie się i poświęcenie czasu rodzinie. Dla nas to przede wszystkim czas wspomnień dzieciństwa. Świetlisty urok choinki, aromaty i miłość, którą wkładamy nawet w gotowanie kapusty. Na te dni przyjeżdża moja siostra, która od 10. lat mieszka we Francji. Czujemy się w wielkim obowiązku przypominać jej i jej synowi skąd pochodzi. Staramy się odświeżać dla niej nasze smaki. Mąż siostry (Francuz) uwielbia zupę grzybową i makówki, które robi moja teściowa. Święta są okazją do rozbudzania u niego zachwytu nad Polską. Tę miłość do kraju chcemy również wzniecać u syna mojej siostry. Pokazujemy nasze zwyczaje, sposób przeżywania świąt. Tego tam nie ma.
A jakie macie tradycje świąteczne?
– Dzisiaj nakłania się do robienia nowych potraw i wypieków na święta, mnie sprawia przyjemność podtrzymywanie rodzinnej tradycji – gotowanie zupy grzybowej według przepisu babci, pieczenia sernika i makowca. To daje szczęście.
Nasza wigilia jest tradycyjna. Karp, kapusta, zupa grzybowa z fasolą Jasiem, makówki teściowej. To potrawa przywieziona z Kresów. Bułkę wrocławską kroi się w kromeczki i podsusza. Przygotowuje się mak z ogromną ilością bakalii (migdały, orzechy różnego rodzaju, rodzynki) i miodem. Potem w kamionkowym garnku bułkę przekłada się makiem, zagotowanym z mlekiem i odstawia na dwie doby. Makówki podaje się łyżką ze wspólnego garnka. Może jest to danie chłopskie, ale smaczne i niezwykle aromatyczne. Jest hitem przez całe święta. Ze względu na dzieci, na mszę świętą chodzimy rano w pierwszy dzień świąt. Dla mnie ważny jest także okres przygotowania duchowego do świąt, uporządkowania siebie. Uważam, że koniecznie trzeba kultywować tradycje, nasze polskie. A poza tym wspólna praca przy porządkowaniu domu, gotowaniu, pieczeniu, to niepowtarzalny urok, mocno budujący więzi rodzinne. Moje dzieci Stasiu i Zosia uwielbiają mieszać w garnkach i misach.
Dziękuję za rozmowę.
Magda Snarska jest absolwentką wychowania plastycznego WSP w Częstochowie; dyplom z malarstwa w 1988.Od 1988 roku pracuje w Zakładzie Malarstwa i Rysunku Instytutu Plastyki Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie, obecnie na stanowisku profesora AJD.
W roku 1997 zrealizowała przewód doktorski, a w roku 2006 habilitacyjny w zakresie malarstwa, w Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu.
Ma w swoim dorobku artystycznym dwanaście wystaw indywidualnych rysunku i malarstwa: w Częstochowie (1993, 1995, 2000, 2004), Paryżu (1994, 1995), Kielcach (1997), Warszawie (1995, 1996), Tychach (2004), Wrocławiu (2004, 2006)
Wzięła udział w 42 wystawach zbiorowych i konkursach.
Nagrodzona w Konkursie im. Jana Spychalskiego w 1989 oraz w Konkursie „Muzyka w malarstwie” Tychy 2004.
URSZULA GIŻYŃSKA