Fenomen pątniczy naszego miasta można wyjaśnić na wiele sposobów. Najbardziej oczywistym powodem dla którego ludzie, w skwarze i deszczu, idą do Częstochowy przemierzając setki kilometrów, jest oczywiście Jasna Góra
Podejrzewam jednak, że pieszych pielgrzymów by ubyło, gdyby… doprowadzić do porządku częstochowski dworzec. Jest on bowiem tak zdewastowany, że pewnie wiele osób na samą myśl o zakończeniu podróży w tak paskudnym miejscu, decyduje się dołączyć do pielgrzymek. Ta forma przemieszczania się z punktu A do punktu B zajmuje znacznie więcej czasu, ale kończy się widokiem wyłaniającego się zza jurajskich pagórków sanktuarium, którego wieża lśni w słońcu w piękny sierpniowy poranek. Prawda, że bardziej pociągająca perspektywa niż atmosfera śmierdzącego fekaliami dworca, którego ściany zdobią kilometry sprośnych napisów i dyndające szczątki wściekle różowych płytek, które na dodatek ostatnio usunięto, przez co miejsce wygląda jak oskubany kurczak. O jasnogórskim klasztorze mówi się, że jest wizytówką naszego miasta. To fakt, jednak dla wielu ludzi, którzy postanowią Częstochowę odwiedzić, pierwszym kontaktem ze “świętym miastem” będzie otoczenie widziane, zmęczonym po podróży koleją, wzrokiem. Pierwsze wrażenie, jakie wywołuje nasz dworzec, ma taką siłę rażenia, że może skończyć się w przyszłości urazem psychicznym i awersją do Częstochowy.
Ktoś oburzy się, że przecież wszystkie polskie dworce są polem do popisu dla wandali, ale ja uparcie będę twierdził swoje – tak zdewastowanego dworca jak częstochowski, nie udało mi się znaleźć nigdzie w kraju. Ulubionym miejscem wandali jest podziemne przejście łączące ul. Piłsudskiego z al. Wolności, które wygląda, mówiąc szczerze, jak po ataku terrorystycznym. Ze ścian zostało odłupane wszystko, co dało się odłupać, a to, co pozostało trzyma się “na słowo honoru”. Aby żaden radny nie argumentował, że płytki same postanowiły opuścić wyznaczone im przez architekta miejsce, chuligani pokryli pobojowisko obleśnymi napisami, które wymownie świadczą o losie płytek. Jeden z nich głosi: “tutaj byłem, tutaj s***m, tutaj płytki roz*****em”.
Te, nomen omen, częstochowskie rymy, które – biorąc pod uwagę dzieła współczesnych pisarzy – z pewnością uznane zostaną przez przyszłe pokolenia za literaturę, wiele mówią również o “zapachu”, który przeżera płuca podróżnym, korzystającym z częstochowskiego dworca. Dodam, że “załatwianie swoich potrzeb” w takim miejscu jest czynem wyjątkowo trudnymym, zważywszy na to, że wielu podróżujących ma w obu rękach bagaże i w żaden sposób nie może zasłonić nosów. Wracając do tematu warto zaznaczyć, że tak kompleksowe zniszczenie dworca byłoby niemożliwe, gdyby straż miejska i policja wykazały się podobną kreatywnością jak chuligani i z takim samym zapałem ścigały wandali, z jakim oni dewastowali.
Na koniec opowiem o dumie miejskiej i poczuciu lokalnej wartości, które są udziałem częstochowskich decydentów. Po rozebraniu w latach 70. przepięknego dworca kolei warszawsko-wiedeńskiej, który swoimi kształtami przypominał ciuchcię z węglarką, postanowiono – czapkując zasadzie: “małe jest piękne, ale duże może więcej” – wybudować potwora o powierzchni użytkowej 6898 m2. Po kilku latach, kiedy zrealizowano już to zamierzenie, człowiek wysiadający z tramwaju stawał przed kolosalnym, jarzącym się czerwonym światłem budynkiem. Jednak, kiedy osobnik ten podszedł bliżej okazywało się, że drzwi wejściowe mają rozbite szyby, a do kas biletowych (z kilkunastu działają zawsze góra trzy) musi wspinać się po (wiecznie nieczynnych) ruchomych schodach. Wniosek narzuca się sam: dworzec jest dla nas za duży, a miasto nie ma pomysłu na jego zagospodarowanie i pieniędzy na to, by go utrzymać. Ale nie ma co rozpaczać, mamy powód do dumy – to przecież, jak trąbią foldery Urzędu Miasta, najnowocześniejszy dworzec w Polsce…
ŁUKASZ SOŚNIAK