Pierwsze wybory do Parlamentu Europejskiego mamy już za sobą. W przeciwieństwie do wszystkich poprzednich głosowań trudno stwierdzić, żeby ostatnie były zwycięstwem demokracji, choćby ze względu na najniższą frekwencję. Wziąwszy jednak pod uwagę wszystkie okoliczności i tak uważam, że w niedzielę Polacy spisali się nieźle.
Pierwsze wybory do Parlamentu Europejskiego mamy już za sobą. W przeciwieństwie do wszystkich poprzednich głosowań trudno stwierdzić, żeby ostatnie były zwycięstwem demokracji, choćby ze względu na najniższą frekwencję. Wziąwszy jednak pod uwagę wszystkie okoliczności i tak uważam, że w niedzielę Polacy spisali się nieźle.
Przede wszystkim wiele do życzenia pozostawiała kampania, za krótka i mało dynamiczna, rozegrana głównie pomiędzy tymi kandydatami, którzy znaleźli się na billbordach. Przy nich cienia szans nie mieli ci, którzy rozlepiali swoje plakaty lub tylko kolportowali ulotki. Oczywiście problem nie dotyczy kandydatów z PO, ale należy pamiętać, że była to zwycięska lista, która nie musiała zbyt wiele inwestować we własną promocję.
Po drugie uważam, że pomimo tego, iż od piętnastu lat wszystkie ekipy dążyły do tego, by Polska znalazła się w zjednoczonej Europie, to jednak nikomu jakoś nie udało się wytłumaczyć rodakom, w jakim celu mamy tam zająć swoją pozycję. Wszystkie komitety wyborcze, no może za wyjątkiem Prawa i Sprawiedliwości a także Ligi Polskich Rodzin, które z żelazną konsekwencją tłumaczyły wyborcom, że udział w Parlamencie Europejskim nie jest celem samym w sobie a jedynie narzędziem do współrządzenia w Unii Europejskiej, potraktowały to zagadnienie ulgowo. Efekt był taki, że zniechęcony elektorat z niesmakiem przyglądał się walce eurokandydatów o kolejne synekury polityczne.
Ponadto zadowolony jestem, że większego poparcia nie uzyskali dyżurni mistrzowie destrukcji naszej rodzimej sceny politycznej. Śladowe głosy poparcia dla komitetów takich, jak Inicjatywa dla Polski, Narodowy Komitet Wyborczy Macieja Płażyńskiego czy komitet panów: Jagielińskiego i Mamińskiego dowodzą, że partykularnie pojęty indywidualizm w polityce ma krótką perspektywę. Przy okazji politycy ci powinni potraktować ów wynik jako przestrogę na przyszłość i to niedaleką, bo kolejne wybory parlamentarne tuż, tuż.
Poza tym, co również cieszy mnie bardzo, to ewidentny koniec hochsztaplerstwa wyborczego, przejawiającego się w postaci modnego ostatnio wystawiania na listach znanych gwiazd show biznesu czy sportu. Szczęśliwie w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego nie prześlizgnął się żaden Krzysztof Hołowczyc, Marian Woronin, Apoloniusz Tajner czy Sebastian Florek, co oznacza, że Polacy decydując się na wybór stawiają na reprezentację polityczną, jaka by ona nie była, a nie na jarmark dziwów i próżności.
I w tym ostatnim właśnie upatruję nadziei na lepszą przyszłość. Wybory, bowiem pokazały, że pomimo degrengolady świata polityki Polacy jeszcze (być może już resztką sił) w jakimś zakresie stawiają na polityków. Wyraźnie widać, że nadal w cenie są trzy podstawowe atrybuty takie, jak: solidna firma polityczna, osobisty dorobek kandydata i jego pozycja moralna, wreszcie profesjonalne i rzetelne potraktowanie polityki jako swoistego rzemiosła, by nie powiedzieć – zawodu. Żeby tylko świeżo upieczeni eurodeputowani nigdy o tym nie zapomnieli.
ARTUR WARZOCHA