Ostatni Grosz, tam się zaczęło.
Częstochowa, koniec września 1939. „Lato było piękne tego roku” napisze poeta. Wtedy niestety, już od miesiąca, niebo nad Polską, zaciągnięte było przez niemieckiego najeźdźcę brunatną zasłoną, a od wschodu żniwo współnajeźdźcy zbierał sowiecki sierp i młot. Miejsce zdarzenia: Ostatni Grosz, ul. Bór 23. Przebywam tutaj z mamą, gdyż ojciec niesiony wraz z innymi żołnierzami falą niemieckiego ataku, znalazł się pod Włodzimierzem Wołyńskim. Było tam zresztą wielu częstochowian wziętych do niewoli. Wczesny ranek wrześniowy. Pod oknami, gdzie mieszkamy, jak co dzień słychać odgłos spiesznym krokiem udających się do pracy robotników pobliskiej fabryki „Częstochowianka”. Ten odgłos robotniczych kroków, rozpoczynających i kończących swoją zmianę tkaczek i tkaczy, wyznaczał wraz z nieubłaganymi codziennymi dźwiękami syren fabrycznych rytm pracy, odpoczynku i snu.
Ostatni Grosz, tam się zaczęło.
Częstochowa, koniec września 1939. „Lato było piękne tego roku” napisze poeta. Wtedy niestety, już od miesiąca, niebo nad Polską, zaciągnięte było przez niemieckiego najeźdźcę brunatną zasłoną, a od wschodu żniwo współnajeźdźcy zbierał sowiecki sierp i młot. Miejsce zdarzenia: Ostatni Grosz, ul. Bór 23. Przebywam tutaj z mamą, gdyż ojciec niesiony wraz z innymi żołnierzami falą niemieckiego ataku, znalazł się pod Włodzimierzem Wołyńskim. Było tam zresztą wielu częstochowian wziętych do niewoli. Wczesny ranek wrześniowy. Pod oknami, gdzie mieszkamy, jak co dzień słychać odgłos spiesznym krokiem udających się do pracy robotników pobliskiej fabryki „Częstochowianka”. Ten odgłos robotniczych kroków, rozpoczynających i kończących swoją zmianę tkaczek i tkaczy, wyznaczał wraz z nieubłaganymi codziennymi dźwiękami syren fabrycznych rytm pracy, odpoczynku i snu. Tak było i wtedy, wczesnego wrześniowego poranka roku 1939, gdy nasza bliska (przez ścianę) nieodżałowana sąsiadka pani Marchewkowa, kierowana szczęśliwym zrządzeniem Opatrzności idąc do pracy natknęła się na transport jeńców wojennych podążający ze wschodnich kresów Polski do Niemiec. Transport zatrzymał się tuż obok fabryki „Częstochowianka” na jednym z licznych tam torowisk kolejowych. W jednym z wagonów znajdował się mój ojciec, który przez okno wagonu dojrzał panią Marchewkową idącą do pracy. Wkrótce potem, po szybkim powiadomieniu, moja matka ze mną na ręku i panią Marchewkową do pomocy, która znała język niemiecki stały przed niemieckim dowódcą eszelonu. Niemiecki dowódca do ojca: „Ilu Niemców pan zastrzelił?”. Ojciec: „nie wiem, tylko strzelałem, nic nie widziałem”. Po rewizji, zabraniu pasa wojskowego, Niemiec zarządził: „jest pan wolny”.
Ciemna noc okupacji.
Mieszkańcy miasta, by przeżyć w trakcie okupacji musieli sobie jakoś radzić. Podstawowym problemem było zaopatrzenie w artykuły żywnościowe, szczególnie w mięso. Znana warszawska piosenka z tego okresu „dzisiaj jest wojna, kto handluje ten żyje” w pełni pasowała do okupacyjnej atmosfery. Powszechne lecz obarczone największym ryzykiem były wyjazdy po mięso na wieś. Najbardziej intensywnie wykorzystywaną trasą „handlową” była, jak sądzę, trasa w kierunku Koniecpola i Włoszczowy. Na wieś wożono zwłaszcza odzież, obuwie oraz papierosy, z powrotem natomiast masło, nabiał i przede wszystkim mięso. Ten handlowy hazard zaczynał się już na dworcu w Częstochowie przy peronie zwanym kieleckim. Rolnikom, za nielegalny ubój groziła kara śmierci, zapamiętałem jednego z nich, zanim nie dowiedziałem się, że na oczach całej swojej rodziny został zastrzelony za stodołą swojego gospodarstwa domowego. Pociągi były przeładowane, a dla ochrony przed sabotażem, przed parowozami umieszczano dodatkowy pusty wagon – platformę. Nie przeszkadzało to podróżującym nawet tam zajmowania miejsca, aby tylko dotrzeć do celu podróży. Ile wtedy było życie warte? W czasie jednej z takich podróży, przy całkowitym zaciemnieniu pociągu (z obawy przed ewentualnym bombardowaniem), który sunął powoli w ciemności nocy, w zatłoczonym przedziale usłyszałem słowa „Niemcy ponieśli klęskę pod Stalingradem”. Nie wiedziałem co to znaczy, ale dziecięca świadomość była pod głębokim wrażeniem, z wielkim przejęciem, półgłosem, półszeptem wypowiedzianych przez kogoś słów.
Miejsce zdarzenia – róg ulic Bór i Ostrej.
Głęboką ciszę nocną przerywa turkot motocykli i samochodów. Słychać odgłos podkutych butów zeskakujących z pojazdów Niemców. Podręczne reflektory i światła samochodów ślizgają się po brukiem pokrytej jezdni. Słychać nawoływania „schneller!, schneller!” (szybciej). Przez szczelinę w okiennych zasłonach ojciec próbuje podejrzeć co się dzieje. Wkrótce samochody odjeżdżają, zapada cisza. Rano już wiemy co się stało, gestapo zabrało panią Pucek z sąsiedniego domu. Już nigdy do domu nie wróciła. Pozostawiła paroletnią córkę, którą zajęli się sąsiedzi. Już po wojnie, krótko chodziłem z nią do tej samej szkoły. Wyjechała przypuszczalnie do Gdyni, wraz z opiekującym się nią wujkiem, którego pociągnęła możliwość robienia tam interesów przy rozdziale żywności z UNRRA (organizacja ONZ dla powojennej pomocy wygłodzonym wojną narodów).
Lato 1944
Miejsce zdarzenia przed domem gdzie mieszkałem ul. Bór 23. Dla zabicia czasu wynajdujemy z rówieśnikami zajęcia, które wypełnić mają kolejny okupacyjny dzień. Jest ciepłe lipcowe południe. Na wysokości skrzyżowania z ul. Ostrą zatrzymują się dwa niemieckie samochody, w nich niemieccy oficerowie Wehrmachtu. Kierowcy i pasażerowie pojazdu na luzie, rozpięte mundury, bez czapek, tak jakby dzielnica Ostatni Grosz była warta zwiedzania, a może nawet zastępowała im należny wypoczynek co najmniej na Lazurowym Wybrzeżu. Nagle słyszymy zawołania: komm! komm! wiemy, mimo że jesteśmy paroletnimi wyrostkami, że Niemcy to co najmniej obcy. Wiemy to od pięciu lat dorastania w okupacji. Ale wiemy też, że jesteśmy u siebie, w swoim gnieździe, obok są nasze podwórza, miejsca codziennych zabaw. W domach w tym czasie, nasze matki gotują obiad, w uszach słyszymy jakby nagrane ich głosy, matczyne przywołania nas do domu. Nie czujemy więc strachu, czujemy się w pełni bezpieczni. Na to niemieckie komm!, wsiadamy do samochodów. Ruszamy w dół ul. Bór, do skrzyżowania z ul. Niewielką. Tam znajduje się, znany nam sklepik na posesji państwa Stefańczyków. Niemcy dokonują zakupów: napoje, ciastka, cukierki, którymi nas obdzielają, po czym odwożą nas tam skąd nas zabrali – przed nasze domy. Gdybym wówczas wyjechał np. do Australii i moje kontakty z Niemcami na tym się skończyły, to na pytanie o Niemców powiedziałbym – to byli porządni ludzie, w okupowanym kraju nie tylko wozili dzieciaki samochodami dla zabawy, ale jeszcze słodycze im kupowali!
17 stycznia 1945
Do miasta wkracza Armia Czerwona. Zimowy ponury dzień utkwił mi swym realnym obrazem. Poszliśmy z ojcem do śródmieścia, rozejrzeć się w krajobrazie pierwszego dnia po wycofaniu się Niemców. Po drodze, tuż za parkiem przylegającym do fabryki „Częstochowianka”, od strony Warty napotykamy na bezładne zwałowisko półodzianych, półnagich martwych żołnierzy niemieckich. Tutaj, w miejscu, gdzie później urządzono boisko piłkarskie leżeli niedoszli panujący nad światem, tworząc obraz jakby odwróconego przesłania Guerniki Pablo Picassa, obraz pełen ironii, szyderstwa, trwogi i rachunku wystawionego przez historię. Mieszkańcy, z woli wojskowej administracji zobowiązani byli oddać część mieszkań na zakwaterowanie żołnierzy sowieckich. W naszym domu, „krasnoarmiejcy” korzystali z jednoizbowego mieszkania pani Marchewkowej. Doświadczamy przez kilka dni „folkloru” jaki tworzą młodzi żołnierze Armii Czerwonej. Za dnia pracują oni na torach przebiegającej niedaleko kolei, skąd przyciągają po pracy – jak sanie – podkłady kolejowe. Z mieszkańcami szybko ustanowiona zostaje wspólnota interesów; jeden podkład to przy wymianie dwa bochenki chleba. Na podwórzu, wieczorem przy ognisku ktoś gra na akordeonie. W domu, żołnierze zaparzają „czaj” czyli herbatę. Zapasy cukru i machorki (tytoniu) mają zawsze przy sobie, w swoich szynelach (płaszczach), w jednej kieszeni cukier w kostkach, w drugiej machorka, czasem z konieczności te strategiczne artykuły są wymieszane, co bynajmniej jak wiemy zwycięzcom dojść do Berlina nie przeszkodziło. Atrakcją dla wyrostków była zgoda na dotknięcie stojących w kącie mieszkania karabinów. Wieczór kończy superatrakcja: w rytm melodii „wychadiła na biereg katiusza” jeden żołnierz tańczy, a dwóch innych w tym czasie konkuruje z sobą, który z nich przeskoczy z miejsca przez małżeńskie podwójne łoże pani Marchewkowej!
Pamięć miejsca.
„La Czenstochovienne” taką francuską nazwę umieszczono na największej włókienniczej fabryce miasta. Na froncie hali fabrycznej widniał rok 1900. Sceneria jakby wprost wzięta z „Ziemi Obiecanej”. Zanim w pierwszych latach po wojnie nie zbudowano obok wiaduktu kolejowego i nie utworzono nowej wraz z nasypem drogi, znajdowało się tutaj niezwykłe miejsce – przejazd kolejowy. Co w tym niezwykłego? Przejazd kolejowy? Niezwykłe było to, że dokładnie w tym jedynym jak sądzę miejscu w kraju przebiegała linia Warszawa – Katowice najważniejsza dla ruchu kolejowego w Polsce i jednocześnie krzyżująca się z nią najważniejsza trasa drogowa również z Warszawy na Śląsk. Ponadto, na ten krajowy i międzynarodowy krzyżujący się tutaj ruch drogowy i kolejowy nakładał się miejski ruch jednego z większych miast w Polsce. Oczyma wyobraźni widzę obraz zamykania i otwierania szlabanami tego przejazdu. Maszyniści parowozów nie żałowali pary, pociągi pośpieszne i międzynarodowe zwane jeszcze z przed wojny kurierami wpadały na torowiska z pełną prędkością. Po ich przemknięciu, latem w powietrzu wisiała zanim nie opadła na ziemię, chmura drobnego kurzu i pyłu zawierająca wszystko, co w międzyczasie na ziemię spadło, a spadało wiele, uwzględniając choćby powszechnie używane wówczas w transporcie zaprzęgi konne. Teraz takie widoki to można jeszcze zobaczyć w Indiach, ale to dużo kosztuje, a wtedy oglądanie takich obrazów mieliśmy na co dzień, za darmo. Chmura pyłu opadała, szlabany szły w górę. W międzyczasie piesi, zmotoryzowani i wszystko co się ruszało przewalało się w obustronnych kierunkach. Po 15 minutach wszystko powtarzało się od nowa. Wieczorami, w tym miejscu przychodziliśmy z kolegami doświadczać innej atrakcji. Około godziny 7 wieczorem – największy efekt był jesienią – gdy było już ciemno – od stacji kolejowej Błeszno pojawiał się oświetlający potężnym reflektorem torowiska, z daleka widoczny potwór, który w miarę zbliżania rósł gwałtownie w oczach, by przewalić się z pełną szybkością, niczym współczesny TGV, w kierunku dworca głównego. Była to tzw. Luxtorpeda, jedno wagonowa jednostka łącząca Śląsk z Warszawą. Kto mógł nią podróżować? Ówcześni notable, lub może z tuwimowskiej lokomotywy grubasy co jedli tłuste kiełbasy? A może przodownicy pracy, co wyrabiali po 300 i więcej procent normy?
Do niełatwych po wojnie warunków materialnych życia codziennego, doszły represje okresu stalinowskiego. Dokładnie z sąsiedniego domu, ul. Bór 21 a więc tam, skąd gestapo aresztowało panią Pucek, parę lat później, osławiony Urząd Bezpieczeństwa Publicznego (UB) aresztował Zenka Bochniaka i Jarkiewicza, młodych ludzi, których po śledztwie zwolniono do domów. Wrócili, ale bez zębów, załamani, cisi, stroniący od ludzi. Na tym gruncie biedy i strachu, w społeczeństwie były żywe i wręcz kultywowane wspomnienia z okresu przedwojennego. Symboliczne znaczenie w czasach, gdy wszystkiego brakowało, a podstawowe artykuły żywnościowe sprzedawano na kartki, było to co ten okres przedwojenny przypominało, a więc wiszące w szafach jeszcze przedwojenne garnitury i kostiumy z „bielskiej” wełny lub buty z pełnej skóry od znakomitych szewców lub od „Bata”. Celebracja niedziel i świąt nakazywała, by na szczególne okazje ubierać się wykwintnie. Tak było, pomimo a może właśnie z uwagi na biedę i szarość dnia codziennego. Było tak, niezależnie od statusu materialnego, czy pozycji społecznej. Niski poziom wykształcenia mieszkańców robotniczej dzielnicy, ludziom ledwie umiejącym czytać bądź pisać nie przeszkadzało używanie na co dzień języka, którym posługiwały się wyższe mieszczańskie sfery. Na lustro mówiono więc tremo, na chodnik nie inaczej jak trotuar, w kinie szedł obraz, odkurzacze, których zresztą było niewiele, zwano elektroluksami. Pani Marchewkowa np., która nie była pod tym względem wyjątkiem, na przystojnego mężczyznę mówiła „on jest taki mężu”. Przez lata to „mężu” kojarzyło mi się z jakimś wirtualnym mężem, zanim nie dotarłem do niejakiego Adolpha Menjou (wym. mężu) sławnego amanta filmu francuskiego z okresu międzywojennego. W technice królował język niemiecki, a więc mieliśmy waserwagę, glanc papier, karburator, metale szwejsowano a nie spawano, garnitury i buty wykonywano na obstalunek a nie na zamówienie. Wspaniałym „kwiatkiem” ówczesnego potocznego języka, była rozmowa prostych ludzi, a mianowicie na pytanie jak idzie, co słychać, odpowiadano comme ci, comme ca, tak po prostu czystą francuszczyzną można powiedzieć „a La Czenstochovienne”. Przez pierwsze lata po wojnie, czystą abstrakcją dla dzieci, nie pamiętających czasów przedwojennych, do których dorośli tak często wracali, były nazwy owoców cytrusowych jak cytryny, pomarańcze czy banany. Te pierwsze pojawiły się najwcześniej, dopiero na początku lat pięćdziesiątych. Niedostatki i mizerię życia codziennego rekompensowano sobie lokalna zaradnością i przedsiębiorczością, ku pożytkowi własnemu i publicznemu. W domu gdzie mieszkałem, sąsiad pan Walichnowski, reemigrant z Francji latem produkował lody, sprzedawane potem z dwukołowego wózka, na rogu ulicy. „Wytwórnia” lodów znajdowała się w podwórkowej komórce, która jednocześnie była składem węgla, kartofli i czegoś tam jeszcze. Lód do tego interesu był przywożony na rowerze z nieodległej rzeźni, gdzie pan Walichnowski pracował. Lody były doskonałe, a nikt z powodu ich konsumpcji nie zatruł się. Po drugiej stronie ulicy, pani Borucka zaspokajała najwybredniejsze gusty oferując zwłaszcza w niedzielę i święta, wyborne napoleonki i rurki z kremem. Natomiast rzeźnik z zawodu pan Matuszczak sprzedawał pachnące wędliny, w dodatku na życzenie krojone w plasterki i (o zgrozo) odważył się pakować to w papier pergaminowy – chyba jeszcze z zapasu przedwojennego. Państwo ludowe bowiem, w tym czasie „bitwę o handel” (tak, tak) wygrywało i zwycięstwo to fetowano pakując w państwowych już sklepach wędliny w gazety, a w najlepszym przypadku w papier zwany pakowym.
Lata powojenne wyznaczyły Częstochowie, określonej mianem duchowej stolicy Polski, rolę historyczną, z uwagi na znajdujący się tutaj klasztor Jasnej Góry. Jasna Góra, a wraz z nią tysiące częstochowian i nieprzebrane rzesze wiernych z całego kraju, dawały świadectwo prawdzie przez dziesięciolecia panowania ustroju, dla którego kłamstwo i indoktrynacja były istotą jego działania. Tę historyczną rolę i obowiązek religijny i patriotyczny Jasna Góra i częstochowianie zdali celująco. To tutaj, co roku, 3 maja, 15 i 26 sierpnia, zbierały się największe zgromadzenia wiernych i szukających wolności. To tutaj rzeczywiście czuliśmy się wolni! To tutaj, przychodziła tłumnie młodzież szkolna pomimo stosowania szykan przez ówczesne władze szkolne.
Ktoś powiedział „każdy z nas gdziekolwiek by nie był, nosi w sobie cząstkę z miejsca, gdzie się urodził, każdy też, gdziekolwiek by nie był, pozostawia tam cząstkę siebie, z miejsc, gdzie kiedyś przebywał”.
Częstochowa to dla mnie Genius Loci, dobry duch miejsca, który towarzyszy mi bez przerwy od 75 lat.
List ten, dedykuję wszystkim, których z imienia i nazwiska wymieniłem oraz rodzinom, gdziekolwiek by nie byli. Dziękuję czytelnikom Gazety Częstochowskiej za życzliwa uwagę.
Ps. Kiedy w Częstochowie powstanie uniwersytet?
Gdańsk, sierpień 2014
Jerzy Burzyński