Wyrąb lasu
Po dotarciu wszystkich na miejsce przeznaczenia, nakazano nam zgłosić się do biura komendanta (mnie to nie dotyczyło, bo byłem jeszcze niepełnoletni). Wówczas rozdysponowano gdzie, z kim i w jakiej brygadzie każdy dorosły będzie pracował. Przydział pracy mógł być dwojaki: albo do wyrębu lasu, albo do oczyszczania brzegów rzeki z różnych roślin – małych i dużych, które je zarastały. Było to konieczne, aby wiosną można było bez zakłóceń sprawiać nią ścięte drzewa. Rozdano dorosłym ubrania watowane, kurtki, spodnie i buty filcowe. Do konkretnego miejsca pracy trzeba było pokonywać różne odległości 2-3 a nawet 8 km. W niektórych przypadkach było to aż 25 km. Wówczas mężczyźni nie wracali codziennie do swoich domostw, lecz mieszkali tam, na miejscu, w barakach. Dopiero w sobotę przychodzili, aby w niedzielę po południu znów tam wracać.
Praca odbywała się w brygadach. Każda z nich otrzymywała wydzieloną działkę lasu do wyrębu, a konkretnie rozliczano wykonanie tej pracy w metrach sześciennych, które dokładnie liczono. Jeżeli robotnicy nie wykonali owej normy, to otrzymywali zdecydowanie mniejszą wypłatę, ci zaś, którym udało się ją wykonać mogli za otrzymane pieniądze żyć na granicy egzystencji. Pod warunkiem jednak, że do utrzymania nie było więcej jak dwie osoby, ale najczęściej było inaczej.
Robotnik otrzymywał przydział 1 kg chleba na dzień, a członkowie rodziny po 0,3 kg. Aby ratować się przed głodem sprzedawano różne rzeczy i odzież ludziom, którzy byli w lepszej sytuacji, którzy żyli i mieszkali tam już od dłuższego czasu, za ziemniaki, mleko, bo o chlebie to nawet mowy nie było. Obowiązywał bowiem zakaz uprawy roślin zbożowych na prywatnych działkach, którego ściśle przestrzegano. Do ścinania służyły piły poprzeczne na dwoje rąk, do ścinania gałęzi – siekiera, a do podcinania tej części, na którą stronę miało drzewo upaść – podpora. Wykorzystywano również piłę zwaną “łuk”. Wyglądała podobnie jak łuk. Pracował nią jeden człowiek, który obcinał końce i przecinał na rządową miarę kłody. Aby dotrzeć do sosny, którą wyznaczono do ścięcia należało najpierw udeptać albo odgarnąć śnieg, który najczęściej sięgał do pasa dorosłego człowieka.
Na cały czas wykonywania tej ciężkiej pracy robotnicy zabierali ze sobą tylko chleb, nic więcej, który przy tak niskich temperaturach oczywiście zamarzał. Rozgrzewali go więc przy ognisku, które rozniecano głównie dla spalenia gałęzi, no i trochę dla ogrzewania oraz suszenia rękawic czy innych części odzieży. Do oczyszczania brzegów rzeki były zatrudnione kobiety. Odstępowano od obowiązku wykonywania pracy wówczas, gdy temperatura spadła poniżej 40oC. Zimą praca była o tyle znośna, że nie dokuczały komary i muszki. Latem natomiast, które było krótkie i ciepłe, rozwijały się one tak szybko i w takich ilościach, że aż do udręki. Wciskały się one wszędzie. Próbowano się przed nimi bronić robiąc maski na twarz i zawiązując szczelnie nogawki spodni, tak, aby uniemożliwić dostanie się do ciała. Była to naprawdę katorga, ponieważ latem było gorąco (w pochmurne dni było jeszcze gorzej), a tu trzeba było opatulać się jak najdokładniej, no i wykonać normę.
Przy wyrębie lasu pracowali mój ojciec i dwaj bracia. Mama, z uwagi na zły stan zdrowia, nie pracowała – skaleczyła oko zbierając jagody. Mój ojciec miał brygadę składającą się z mężczyzn po 50, a przy takiej pracy należeli już do starców. Z tego powodu nie wykonywali normy i przez to zarabiali bardzo mało. Kierownictwo, będąc na inspekcji u ojca, pytało, dlaczego tak marnie pracują? Ojciec odpowiedział, że mało jemy, to mało mamy sił do pracy, czego więc można żądać od takiego słabego człowieka. Prawie w tym momencie szedł mężczyzna niosąc gałęzie do ogniska i przewrócił się. Ojciec powiedział: proszę popatrzeć z jakim trudem będzie wstawał i jak powolne są jego ruchy. Takie tłumaczenia na nic się jednak nie zdały. Oprócz tego, prawie wszyscy cierpieli na kurzą ślepotę.
W następny dzień po tej wizytacji przydzielono brygadzie ojca nową działkę pięknego lasu, tzn. takiego bez gałęzi, czyściutkiego. Wystarczyło więc obciąć tylko wierzchołek drzewa i była gotowa kłoda bez dodatkowego ścinania gałęzi. Efekt tego był taki, że norma była wykonywana, a nawet wypracowywali więcej ponad nią. Jak się później okazało, taka sytuacja posłużyła kierownictwu do mobilizowania brygad młodych do większego wysiłku. Motywując to tym, że takie staryki dają radę a wy nie, jest to więc tylko lenistwo i nie było tłumaczenia. Do moich obowiązków należało zaopatrzenie w żywność i opał. Osoba dorosła, pracująca, otrzymywała na kartki 1 kg chleba, a niepracujący członkowie rodziny po 300 gramów na dzień. Mimo, że był to przydział kartkowy, to i tak trzeba było stać po kilka godzin w kolejce, aby go otrzymać. Zdarzało się nierzadko, że chleba brakło. Nie odebrany natomiast w danym dniu przepadał. Za pieniądze można było zakupić jeszcze inne artykuły spożywcze, np. zupę kapuśniak lub “bałandę” (zagotowana i posolona mąka z wodą), kaszę jęczmienną, jaglaną, kraszoną olejem roślinnym. Oprócz tego były jeszcze planki smażone na oleju i naleśniki. Gdyby chcieć zaspokoić głód wszystkich członków rodziny, to z pewnością pieniędzy wystarczyłoby na jedną dekadę miesiąca. Wyczekiwanie w kolejce za żywnością pod gołym niebem nie było łatwe, szczególnie przy temperaturze 40-42oC poniżej zera.
Obuwie, które przywieźliśmy ze sobą z Polski nie nadawało się na takie mrozy. Obcinano z nich cholewy i przyszywano gumowe kalosze, które można było kupić. Aby zabezpieczyć nogi przed przemarznięciem, owijano stopy onucami i zakładano te kaloszo-buty. Można było wytrzymać w ten sposób około 2 godzin pod warunkiem, że człowiek cały czas był w ruchu. Głowę i całą twarz opatulaliśmy szalikami. Po takim 2-godzinnym czekaniu w kolejce z szalika zwisały sople zamarzniętej pary. Jako obuwie służyły też łapcie z łyka, tj. z kory młodej lipy. Owijano dokładnie nogi i sznurkiem obwiązywano razem z tymi łapciami. Mieliśmy je po poprzednich mieszkańcach tego domku. (cdn.)
Józef Hamerla