CZĘSTOCHOWSKIE STULATKI
Dożyć stu lat w zdrowiu i rodzinnym szczęściu to wielki dar Boży. Nielicznym jest to dane. A jednak mijający rok obfitował w wiekowe jubileusze. W Częstochowie aż sześć osób obchodziło 100-lecie urodzin. Odwiedziliśmy jedną z naszych jubilatek
Pani Marianna Janiszewska jest częstochowianką od pokoleń. Na świecie pojawiła się 2. grudnia 1906 roku. Mama, Marianna Nabiałek, powiła ją w rodzinnym domu przy ul Piastowskiej, na Zaciszu.
Gdy Marianna miała niespełna dwa lata rodzice, przenieśli się na Wielki Bór, gdzie nasza bohaterka mieszka do dzisiaj. Obecna jej rodzina liczy kilkadziesiąt osób. Pani Janiszewska urodziła pięcioro dzieci – trzy córki i dwóch synów (nie żyje najmłodszy, Wiesław), ma 14 wnuków, 21 prawnuków i 15 praprawnuków. – Tyle ich jest, że trudno spamiętać – śmieje się jubilatka.
Rodzina Janiszewskich należy do tych, co nie tak szybko dają się dopaść kostusze. Jeden z braci pani Marianny zmarł w wieku 96 lat, drugi dożył 90 lat, siostra – 77 lat. Najstarsza córka pani Marianny – Zenona ma 79 lat, druga, Helena – 77 lat, trzecia, Janina – 74. Brat Zygmunt 72 lata. Jedynie wspomniany, najmłodszy brat, Wiesław, zmarł w wieku 58 lat. Co trzeba robić, by tak długo żyć? – Żyć dobrze. Z nikim się nie gniewać, z nikim się nie kłócić – stwierdza krótko pani Marianna. I tak żyła. Z ludźmi w zgodzie i ciężko pracując. – Mieliśmy gospodarkę, pięć mórg i krowy. Moim zadaniem było noszenie mleka do miasta – mówi. Codziennie nosiła te bańki, przez 50 lat. – Trzeba było, ale Jasnej Góry nigdy po drodze nie ominęłam. Najpierw pacierz, później praca – stwierdza. Do dzisiaj nie zatarło się w jej pamięci wspomnienie. – Gdy przychodziłam do Matki Bożej, widziałam 16-letniego chłopa o kulach. Żarliwie się modlił. Aż któregoś dnia laski mu opadły. Wstał i poszedł – opowiada wzruszona.
Wspomnienia pierwszej wojny światowej są ambiwalentne. – Pamiętam, jak Niemcy wkraczali do miasta i dawali dzieciom czekoladę. Mama kazała nam wyrzucić słodycze, bo mogły być zatrute, ale my i tak wszystko zjedliśmy – opowiada, ale zaraz dodaje. – A potem zabrali nam całe zboże. Nie mieliśmy z czego żyć. Nasz sąsiad, kowal, miał trochę zapasu. Niemcy nie zabrali mu zboża, bo nie wiedzieli, że je ma. Podzielił się z nami. Musieliśmy mleć je na żarnach godzinami – opowiada. Druga wojna światowa, jak dla wszystkich Polaków, to był trudny czas dla Marianny i jej rodziny. – Niemcy wkraczali do Częstochowy, a my uciekliśmy do Mstowa. Ale zaraz wróciliśmy do domu. Córkę wywieźli na roboty do Niemiec. Ja musiałam utrzymywać rodzinę. Jak zawsze chodziłam z bańkami i sprzedawałam mleko. Teraz to jest lepiej. Teraz jestem najszczęśliwsza. Mam rentę po mężu – mówi.
Odpowiedzialność za rodzinę wytworzyła w niej stanowczość. – Całe życie rządziła wszystkimi, tak ma we krwi – mówi wnuczka Anna Sośnicka. W 1926 roku wyszła za mąż za Leona Janiszewskiego. Mąż sprowadził się na Wielki Bór. Pomagał w gospodarce i pracował w kopalni, po wojnie w zakładzie produkcji tapet. – To był złoty człowiek, bardzo dobry. 53 lata przeżyłam z nim bez kłótni – wspomina pani Marianna.
Zawsze była odważna i serdeczna dla drugich. Choć i jej nigdy nie było lekko, pomogła i pocieszyła innych. – Jak trzeba było dziecku bańki postawić, to wołali po Janiszewską, jak odebrać poród cielaka, to też wołali po Janiszewską. Babcia radziła, czy trzeba wezwać lekarza, czy jechać do Kempowej. Nigdy grosza nie wzięła za pomoc – opowiada wnuczka Anna. Pani Marianna zawsze żyła w zgodzie z sąsiadami. – Tu dobrzy ludzie żyją. Tak było i tak jest – kwituje. Na ludzką nieżyczliwość machała ręką. – Kiedyś jeden z sąsiadów pobił męża. Doktor kazał nam sprawę dawać do sądu, ale ja nie chciałam. Sama męża wyleczyłam. Okłady ze spirytusu i tłuszczu robiłam. A do sądu to ja nie chodziłam, jak tu się kłócić z sąsiadami – mówi.
Pani Marianna to była żywotna kobieta; jak to się mówi: i do tańca, i do różańca. Po pracy i modlitwie był czas i na zabawy. – A tańcować to lubiła. To była baletnica – wspomina jej córka Helena Sośnicka. – A tak. Tańcowała, gdzie się dało, byleby muzyka grała. Kiedyś byłam na weselu z sąsiadką. Pierwszy kawałek zagrali dla tego, kto remizę sprzątał na zabawę. A on do mnie podchodzi i prosi do tańca. Tak żeśmy wywijali, że ludzie brawo nam bili – mówi Marianna. Na “pociuchrajki”, to znaczy na tańce, z mężem chodzili często. – Mąż, choć mówił, że boi się podłogi, to chętnie mi towarzyszył. Mawiał: “Ja z sąsiadem po kieliszku wypiję, a ty sobie pohulasz”. I hulało się. A to polki, a to mazurki i oberki się wywijało – śmieje się.
– Dawniej to były wesołe czasy. Ludzie lubili się bawić, śpiewać przyśpiewki. Mama zawsze podśpiewywała. “Umarł Maciek umarł, już leży na desce. Jakby mu zagrali, podskoczyłby jeszcze”, albo “U Maciej taka dusza, jak zagrają to się rusza” – przytacza Helena. I u niej widać wigor, serdeczności i radość serca, tak samo i u wnuczki Anny. Tę witalność odziedziczyły po Mariannie.
– Co jest w życiu najważniejsze? – pytamy naszą bohaterkę.
– Dobrze żyć. Pracować. U nas zawsze jeden drugiemu poszedł pomóc – odpowiada. A czy była szczęśliwa? – Czemu nie? A pieniądze, czy nie są ważne? – Nie ma gorszej nędzy, jak nie ma pieniędzy – śmieje się i dodaje. – Pieniądze są potrzebne, ale nie najważniejsze. Najważniejsze to zdrowie i zgoda w rodzinie – odpowiada.
Obchody stulecia pani Marianny zaczęto uroczystą mszą świętą w parafialnym kościółku. Później był tort, szampan, kosze kwiatów, życzenia. Dzisiaj i nasza redakcja dołącza do licznego grona wielbicieli pani Marianny. Życzymy Jubilatce kolejnych 100 lat w zdrowiu i szczęściu.
URSZULA GIŻYŃSKA