Nocą, przed 23 laty, spadł na Polskę i Polaków jak grom z jasnego nieba stan wojenny. Nielegalny zamach stanu, zbrodnicze i zdradzieckie uderzenie w rodzącą się niepodległą, suwerenną wolną Ojczyznę. Tej nocy tysiące Polaków nie zapomni do końca życia. W wyniku stanu wojennego Polskę opuściło prawie milion rodaków.
Był to największy od czasów okupacji niemieckiej, później rosyjskiej “upływ krwi” naszej populacji. Przypominać to trzeba, dlatego wyrażam podziękowanie serdeczne działaczce Regionu Częstochowskiego Solidarności z lat 1980-1981 pani Halinie Agacie Grzybowskiej za to, że zgodziła się podzielić z Państwem wspomnieniami o tamtej nocy i jej konsekwencjami.
Halina Agata Grzybowska : To był schemat, który dotknął tysiące polskich rodzin. Nad ranem intensywne walenie do drzwi. Nie otwierałam. Wywalili drzwi, kazali się ubierać. Zażądałam nakazu aresztowania. Bezskutecznie.
Jeden z nich szepnął do mnie: Niech się pani ciepło ubierze. Tak zrobiłam, ale mimo, że czytałam “Małego Konspiratora” straciłam głowę. Nie wzięłam ani szczoteczki do zębów, ani ręcznika, ani mydła. Zawieźli nas do trójkąta i do dołka (piwnice komendy). Tam byłyśmy do wieczora. Nocą wsadzili mnie, Anię Referską, Ulkę Kubik i Iwonę Pasternak do takiej malej suki z plandeką i wywieźli. Dopiero rano okazało się, że trafiłyśmy do Lublińca. Od razu wzięli odciski palców, nasze ciuchy cywilne wrzucono do depozytu. Dostałyśmy ubranka, więzienne. Szarobure bluzy i spódniczki, miski blaszane i aluminiowe łyżki. Zostałyśmy więźniarkami i tak byłyśmy traktowane.
P.P: Za wszelką cenę chcieli was zaraz na początku złamać.
Hag: Niewątpliwie. Pogłębić szok. Najpierw wyrwanie z normalnego życia, z domu, nocą. Zawleczenie do więzienia. Wszystkie więźniarki przeniesiono na górę, a nas dali do cel na samym dole, gdzie było najzimniej, a do okrycia brudne koce. A była bardzo sroga zima. Może to pana zaszokować, ale to był mój drugi pobyt w tym wiezieniu. Za okupacji, bo to jest stare więzienie poniemieckie, siedział tam mój ojciec i mama związywała mnie w wielką chustę i jechałyśmy na widzenia.
Nasze rodziny dosyć długo nie wiedziały, gdzie my w ogóle jesteśmy. W tym okresie panowała powszechna dezorientacja. Służby więzienne nie miały pojęcia o co właściwie chodzi. To byli szarzy pracownicy więzienia i zaraz postawiono im zadania paranoidealne, które musieli wypełnić. Nie można mieć do nich pretensji. Ani do naczelnika, ani do nikogo. A widzi pan jest tak, że głównym, najważniejszym decydentom stanu wojennego włos z głowy nie spadł, a pomniejszych szarpano, a nadgorliwców nie brakowało. Pamiętam taki przykry moment, jak na spacerniaku więźniarki zaczęły rzucać na nas kamieniami, w obrzydliwy sposób nam wymyślać. Te biedne, bezmyślne istoty były podpuszczone na nas przez klawiszki.
P.P: Czy spotkałyście się ze strony tych służb z przypadkami bezpośredniej agresji?
HAG: No nie, ale proszę pana cały pobyt, całe internowanie, wiezienie jest agresją. Wszelkie “kipisze”, rewizje nocne, zrywanie z łóżek, przewracanie materacy, szukanie nie wiadomo czego, bo co mieliśmy mieć? Miałam zeszyt, gdzie robiłam sobie notatki z własnych przemyśleń. I to mi zabrali.
P.P. Czy była obecna wśród was w tamtym czasie modlitwa?
HAG: Tak… To jest wyjątkowo piękny rozdział. Wiara i modlitwa były dla nas ostateczną ucieczką. Śpiewałyśmy w celach kolędy. Cały czas. To było Boże Narodzenie. My od 13 grudnia oswoiłyśmy się trochę z pobytem w więzieniu i nawet, jak na te warunki, byłyśmy dość przyjemnie potraktowane na Wigilii. Był obiad wigilijny, ryba, ziemniaki. Kuchnia przygotowała karteczki z kawałkiem chojny i życzeniami. To jest taki czas, że wszyscy łagodnieją. Ten wieczór, aczkolwiek łez wylałyśmy dużo, był spokojniejszy. W ogóle musimy zachować odpowiednie proporcje w stosunku do naszych przeżyć i poniżeń. Bo przecież, jak one się mają do doświadczeń ludzi, którzy przeżyli katorgę Sybiru, obozy koncentracyjne. Epizod internowania był w moim życiu przykry, ale też w jakimś stopniu ubogacający.
Już po świętach zjawili się kapłani. Wspominam to z ogromnym wzruszeniem. Przyjechał nie żyjący już śp. wspaniały biskup, wspaniały duszpasterz Herbert Bednorz. Był taki ciepły, serdeczny. Patrzył jak ojciec na te zapłakane kobiety. Powiedział: ja też siedziałem w więzieniu i śpiewałem w celi: Gdy burza huczy wokół nas w górę podnieśmy skroń! To było takie szalenie budujące. Następna wizyta też była wzruszająca. Odwiedził do nas najwspanialszy biskup naszej diecezji częstochowskiej nie żyjący już biskup Franciszek Musiel, i wtedy jeszcze, z bardzo młodym księdzem Pabiaszem, który płakał razem z nami. Biskup Musiel ciężko usiadł, jakby mu ciężki worek założono na plecy. Był bardzo przejęty tym spotkaniem. Był tęgawy, a do tego opasany pasem, w którym ukryto leki dla nas. A potrzebowałyśmy ich bardzo. Wszystkie byłyśmy przeziębione. Z kolei w Darłówku, gdzie nas później przewieziono spotkaliśmy wspaniałego franciszkanina ojca Stanisława Kotulskiego. Na Wielkanoc nawiózł nam od mieszkańców tyle jadła i ciast, że nie mogłyśmy tego przejeść. I najwięcej szczypiorku. Wszystkie miałyśmy awitaminozę, z dziąseł, podniebienia skóra schodziła nam całymi płatami.
I ostatni akord pobytu w Lublińcu: pierwsza i ostatnia wspólna Msza święta z więźniarkami. Śpiewałyśmy z całych sił. One nas bez przerwy obserwowały. Na zakończenie gromkim głosem zaśpiewałyśmy “Boże coś Polskę”. Zamknęłam oczy, płakałam i śpiewałam. I później słyszałam tylko krzyki klawiszek: do cel! do cel!. Jak otworzyłam oczy więźniarek już nie było. Byłyśmy tylko my.
Po tej Mszy za dwa wtłoczyli nas do suk i wywieźli do Darłówka.. Funkcjonariusze zachowywali się przyzwoicie. Jeden z nich wziął od nas listy dla naszych rodzin. Wszystkie wysłał. W Darłówku trafiłyśmy do jakiegoś ośrodka wczasowego. Ale cóż z tego? W Lublińcu nasz status był jasny. Byłyśmy więźniarkami, w więzieniu. Miałyśmy cele, w oknach kraty. A tu? Wielkie okna, wielkie szklane drzwi, ale wszystko zamknięte na łańcuchy i kłódki. Trzymali nas przez całą noc w wielkiej stołówce, udekorowanej sylwestrowo. Wielobarwne serpentyny, kolorowe wspaniałości, wycinanki, roześmiane maski papierowe, takie maszkary. I dookoła wszędzie wojsko, uzbrojone, z karabinami. I niech pan sobie wyobrazi, że chciałyśmy wracać do domu, czyli do więzienia. W Darłówku mogłyśmy się już kontaktować, “dobrać” współmieszkankę.
W czasie podróży do Darłówka nabawiłam się urazu kręgosłupa. W nocy dostałam tak strasznego nerwobólu, że dziewczyny dosłownie wciągnęły mnie na łóżko. Parę dni potem ubek wyznaczył mnie do transportu do Gołdapi – kolejnej stacji internowania. Człowiek okrzepł w tych warunkach na tyle, że powiedziałam zdecydowanie: “Nie! Chyba, że razem z łóżkiem”. Ubek biegał tam i z powrotem, bo ja byłam do dyspozycji komendy wojewódzkiej MO w Częstochowie. W rezultacie mojego uporu zrezygnował z zamiaru przewiezienia mnie do Gołdapi. Przy okazji pozostała Halinka Sołdrowska, jako moja opiekunka. Potem były wizyty lekarzy, Czerwonego Krzyża. Znalazłam się na liście Petera Rainy – internowanych chorych. W lipcu 1982 zostałam zwolniona, jak większość. Siedziałam siedem miesięcy.
P.P. Co dla Pani było największą stratą w stanie wojennym.
HAG: Największe straty ponosi się kiedy ma się dzieci. To dotknęło wszystkie dziewczyny – matki. Syn mój był w okresie dorastania. Chodził do liceum, miał z mojego powodu problemy. I dziecku odbiera się matkę, która przecież jest z nim zawsze. Okres stanu wojennego był bardzo niedobry i przyniósł same zło, które jest obecne jeszcze dziś w naszej Ojczyźnie.
Dziękuję za rozmowę.
PIOTR PROSZOWSKI