Beata Cieciora, położna oddziału ginekologiczno-położniczego w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym w Częstochowie przez 25 lat swojej pracy za priorytet stawiała profesjonalność zawodową i oddanie swoim pacjentkom. Dzisiaj musi się bronić przed oskarżeniem o nieumyślne spowodowanie zagrożenia życia i uszczerbku na zdrowiu poprzez niedopełnienie procedur, w wyniku czego – jak określa prokuratura – doszło do śmierci noworodków z ciąży bliźniaczej. – To oskarżenie jest niesprawiedliwe. Jestem niewinna – stanowczo stwierdza Beata Cieciora.
Ta smutna historia swój początek ma w marcu 2011 roku. Wówczas na oddział ginekologiczno-położniczy WSzS trafiła pani Ewelina, zamieszkała w miejscowości Biała pod Częstochową. Pacjentka była w 32 tygodniu ciąży bliźniaczej jednokosmówkowej i jednowodniowej. Jak zeznawał przed sądem ówczesny ordynator oddziału, jest to jedna z najtrudniejszych ciąż bliźniaczych; w Polsce występuje raz na dwadzieścia lat. W WSzS był to pierwszy taki przypadek. Bardzo rzadko z takich ciąż rodzą się żywe i zdrowe dzieci. W krajach europejskich od 50-70 procent ciąż jednokosmówkowych i jednowodniowych kończy się zgonem dzieci.
Ponieważ pacjentka miała skurcze macicy, lekarze obawiali się przedwczesnego porodu, poddano ją ścisłemu nadzorowi. – Ciężarna dwa razy dziennie miała wykonywane badania KGT (wysłuchiwanie serca płodu) oraz USG. 18 marca 2011 roku w trakcie próby wykonywania KGT okazało się, że dzieci umiejscowiły się jedno pod drugim, było słychać bicie dwóch serduszek, ale nie można było dokonać zapisu graficznego rytmu. Niestety, urządzenie KGT ma ograniczenia techniczne i musi mieć odpowiednio silną wiązkę dźwiękową, by zarejestrować rytm na wykresie, więc był problem jedynie z zapisem bicia serduszek, ale oba tętna były prawidłowo słyszalne. Około godz. 11 na sali pojawiła się pani doktor Zofia Brzezin, której zgłosiłam stan badania: że tętna są prawidłowe, ale aparat nie jest w stanie zapisać graficznie całego rytmu z powodu ułożenia dzieci. Lekarka obejrzała kawałek zapisu, wysłuchała serca dzieci i poleciła dalej wykonywać badanie. Dostosowałam się do tego – tak położna relacjonuje przebieg feralnego dnia. – Po 40 minutach dzieci ułożyły się odpowiednio i przekazałam badanie koleżance, która uzyskała już prawidłowy zapis. Ja udałam się do innych pacjentek, którym mierzyłam tętna. Po upływie dalszych 10 minut okazało się, że zginęło tętno jednego z bliźniaków. Jak koleżanka później przyznała przed sądem natychmiast zgłosiła to lekarzowi Janowi Bińczykowi, który wykonał USG. Badanie wykazało brak tętna dziecka, więc pacjentkę natychmiast zabrano na operację. Mimo to dzieci zmarły. Lekarz stwierdził, że nie podjęły funkcji życiowych mimo reanimacji – kontynuje Beata Cieciora.
Sekcja zwłok dzieci wykazała gnicie i obrzęk ich mózgów. Pępowiny były bardzo skręcone, w trzech miejscach utworzyły się węzły, które mogły blokować swobodny przepływ krwi, stąd mogło dochodzić do ciągłych niedotlenień mózgów dzieci. Lekarka, która reanimowała noworodki, dr Ewa Jaśkiewicz, dokładnie obejrzała popłód (pępowiny i łożysko). W zaznaniu tłumaczyła, że pępowiny były mocno skręcone. Użyła nawet określenia, że jak lina okrętowa. To potwierdziło tezę stawianą przez ordynatora dr. Andrzeja Słabikowskiego, który jak wyjaśniał przed sądem, dzieci musiały podlegać stałym niedotlenieniom, co uszkodziło centralny układ nerwowy i dlatego nie podjęły funkcji życiowych przy reanimacji. Sekcja wykazała ponadto, że bliźniaki były powikłane procesem przetoczeniowym, dlatego jeden z nich był zanemizowany a drugi przejmował za dużo krwi.
W 2012 roku rodzina pacjentki zażądała od szpitala odszkodowania za śmierć dzieci. Rok później Prokuratura o nieumyślne spowodowanie zagrożenia życia oskarżyła położną Cieciorę. – Nie mogę zrozumieć skąd, po dwóch latach od zdarzenia, nagłe oskarżenie mojej osoby, zwłaszcza że ojciec zmarłych dzieci chwalił zachowanie położnych, zarzuty kierował pod adresem lekarzy – mówi Cieciora. Jak dodaje, nie dano jej szans. – Od razu byłam przez Prokuraturę przesłuchiwana jako podejrzana o popełnienie przestępstwa, z góry przyjęto, że moja dokumentacja nie zgadza się ze stanem faktycznym i jest kłamstwem, winę moją jakby dopasowano do aktu oskarżenia. Lekarka, której zgłaszam problemy z ułożeniem dzieci i zapisem, powiedziała prokuratorowi, że nie pamięta czy była na sali i czy sprawdziła stan pacjentki. Dopiero w Sądzie przypomniała sobie, że była, że odczyty były prawidłowe i że słuchała tętna dzieci. Również koleżanka, która przejęła po mnie pacjentkę, przyznała, że przejęła dzieci z prawidłowymi tętnami – dodaje Beata Cieciora.
Beata Cieciora stanowczo podkreśla, że nie jest winna, że solidnie wykonywała badanie i zgodnie z procedurami informowała lekarza dyżurnego o jego przebiegu. Jest zdumiona postawieniem jej zarzutów przez rodzinę pacjentki, a jeszcze bardziej faktem nasłania na nią „Fakt”, który artykułem pt. „Przez nią umarły bliźniaczki” wydał wyrok na położną. – Na podstawie kilku migawek podczas pierwszej rozprawy w Sądzie, bez uwzględnienia moich wyjaśnień i zeznań świadków, dziennikarze uznali mnie za winną. Potem pojawili się dziennikarze z programu „Interwencja”, którzy naciskali na dyrekcję szpitala, by mnie zwolnić. Przeżyłam bardzo trudny czas, okupiony depresją. To straszne być oskarżoną o rzecz, której się nie popełniło, usłyszeć akt oskarżenia, tłumaczyć się w sądzie, przed atakującymi dziennikarzami, a potem iść do pracy, do sklepu, na ulice. Moje zdjęcie jako zabójczyni obiegło całą Polskę – opowiada ze łzami w oczach Beata Cieciora .
Z zeznaniami położnej zgodzili się także biegli sądowi, którzy uznali je za zgodne z zeznaniami lekarki. Jednak – co zaskakuje – na ten moment nie ma podstaw do weryfikacji aktu oskarżenia.
Foto: Beata Cieciora (od prawej) w rozmowie z dziennikarką Beatą Marciniak.
URSZULA GIŻYŃSKA