Jeszcze dwa lata temu, kiedy zobaczyłem dane o sprzedaży samochodów w Polsce zachłysnąłem się, a nawet zakrztusiłem narodową dumą. Wynikało z owych statystyk, że kupiliśmy więcej nowych aut, w przeliczeniu na głowę mieszkańca, niż Belgia czy Szwajcaria i kilka innych zachodnich potęg gospodarczych. Pamiętam przecież czasy, kiedy właściciel motoroweru “Komar” traktowany był jak przedstawiciel klasy średniej, zaś posiadacz samochodu “Syrena” jak dużego formatu panisko. Samochód “Syrena” był to pojazd robiony częściowo przez kowali i to nie najwyżej wykwalifikowanych. O ówczesnych właścicielach Mercedesów albo Fordów – aut w kwiecie wieku, czyli 30 lat, nawet nie warto wspominać. Byli to arystokraci motoryzacji, kwalifikowani jako wróg klasowy, na szczęście niezbyt liczny. Przypadało ich kilkunastu na średniej wielkości miasto. Jazdę tymi wszystkim dwuśladami można było porównać pod względem bezpieczeństwa do rosyjskiej ruletki albo sportów ekstremalnych. Potem pojawił się po prawdzie polski Fiat 125 i Maluch, ale dalej było wielce siermiężnie. Toteż kiedy przeczytałem wspomniane dane o pozycji Polaków w Europie, jako klientów salonów samochodowych renomowanych marek, poczucie godności indywidualnej i zbiorowej zaczęło we mnie rozkwitać, jak te pęki białych róż.
Pomyślałem sobie, że oto dokonaliśmy w ostatnich 10 latach, takiego cywilizacyjnego skoku, jak nie przymierzając od lokomotywy Stevensona do pociągu Pendolino. Niestety, uczucie dumy tak szybko jak zakwitło, tak i szybko zaczęło więdnąć. Bo oto co się dzieje. Nie tylko liczba kupowanych aut gwałtownie spadła, ale jednocześnie komisy i giełdy zapełniły się autami na sprzedaż. Co ważne, sprzedającymi są nie tylko indywidualni właściciele, ale również banki i towarzystwa leasingowe. Po prostu kredyty stały się powszechnie dostępne i rodacy brali je na lewo i prawo, nie do końca trafnie obliczając siły na zamiary. Obowiązywała stara polska ekonomiczna zasada, że “jakoś to będzie”. I tak wiele z tych aut nieuchronnie wróciło do banków, a te próbują je sprzedać powtórnie, bo i co mają począć. Przecież nawet najbardziej otyły bankier nie może jeździć trzema samochodami jednocześnie. Problem jest oczywiście szerszy i dotyczy wszystkich nowych rzeczy, które są. A więc znakomitych materiałów budowlanych, gotowych domów i willi, które można złożyć w ciągu dwóch miesięcy, z basenem włącznie, lodówek, pralek i Bóg wie czego jeszcze. Przeżywamy jako zbiorowość coś, co można nazwać syndromem Tantala. Jak wiadomo, mityczny król Tantal został pokarany przez bogów. Kara polegała na tym, że cierpiał on okrutne pragnienie stojąc po kolana w wodzie. Ilekroć chciał się napić woda odbiegała. Polak, kiedy chce się napić nie zawsze jest w tak niefortunnej sytuacji, ale w danym wypadku nie o to chodzi. W naszym wypadku mamy wiele luksusów tego świata na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie są one nieosiągalne, bowiem stan naszych portfeli jest taki jaki jest. Mówię oczywiście nie o wszystkich, ale o tych 80 procentach populacji, mniej więcej. Do tego, żeby przynajmniej część tych rzeczy posiąść na własność prowadzą dwie drogi. Ciężka praca, oszczędzanie i wyrzeczenia, ale jest to kierunek żmudny, mało komfortowy i wymagający czasu. Drugi sposób, to łatwo dostępny kredyt. Kredyt jednak ma tę wadę, że trzeba go spłacić i to najczęściej na dość nikczemnych warunkach procentowych. I tak źle, i tak niedobrze. Cierpimy więc nieustanne tantalowe męki znów jesteśmy papugą narodów i pawiem rzuconym na przedmurze Europy, czy jakoś tak. Powstaje zatem bolesne pytanie, za co ta kara?
Wzmiankowany Tantal oberwał tak mocno nie bez przyczyny. Był to przecież jegomość, który upiekł własnego syna i podał go bogom na uczcie, w charakterze dania głównego, bowiem chciał sprawdzić ich nieomylność. Ale przecież my, od pokoleń, hołdujemy bardziej tradycyjnej gastronomii i nikogo, tak na dobrą sprawę nie chcemy sprawdzać. Nawet biznesmanów i polityków, a co dopiero bogów.
Może więc cierpimy za 50 lat polityki sprawiedliwości społecznej + 10 lat polityki ekonomicznej Leszka Balcerowicza? Ja tego doprawdy nie wiem, bo nie jestem specjalistą. Na szczęście, chociaż Balcerowicz nie cierpi, bo za 45 tysięcy zł miesięcznie, jakoś tam wiąże koniec z końcem. Jest szansa, że po najbliższych wyborach wszyscy będziemy zarabiać podobnie i w dodatku po równo. No, ale tego, to ja znów taki bardzo pewny nie jestem.
Dan. 19.06.2001
ANDRZEJ BŁASZCZYK