Kontra w centrum – ANDRZEJ BŁASZCZYK
Człowiek, jak wiadomo, jest zwierzęciem stadnym. Tak było od prawieków i tak pozostało. Tak jesteśmy genetycznie zaprogramowani. Zawsze dobrze jest mieć jakiś kolektyw, o który możemy się wesprzeć, nieważne czy będzie to dyszący furią Klub Kibica drużyny futbolowej, czy Miejska Orkiestra Symfoniczna. Jednocześnie obok tej potrzeby przebywania w grupie, istnieje w nas indywidualnie pragnienie wyróżnienia się. Tak to już zostało dziwnie poukładane. Ale te zachowania wcale nie są sprzeczne. One się tylko uzupełniają. Dramat zaczyna się wtedy, kiedy chcemy się wyróżnić, zaznaczyć swoją inność, ale nie mamy do tego specjalnych predyspozycji. Nie dany nam został jakiś szczególny talent artystyczny, nie mamy głowy do wynalazków, nie mamy trzeciej nogi, ani nie potrafimy wyciągać królika z kapelusza. Jesteśmy sobie ot takim, przeciętnym, porządnym facetem, którego jednak nęka złośliwy wirus pożądania sławy. Wtedy jest to nasz dramat wewnętrzny, ale bywa on groźny również dla otoczenia, a nawet cywilizacji. W starożytnej Grecji był taki gość, niejaki Herostrates, z zawodu szewc. Do dziś nie wiadomo czy robił dobre buty, czy też odstawiał fuszerkę. Nie wynalazł także nowego modelu sandałów, ale wiadomo, że dla sławy podpalił świątynię Diany w Efezie. Jeden z ówczesnych cudów świata. Aleksander Macedoński też podpalił cudowny pałac, bodajże w Persepolis, ale Aleksander M. przynajmniej zrobił to po pijaku. Więc jeśli nie można go usprawiedliwić, to chociaż można zrozumieć. A mistrz kopyta Herostrates spalił wspaniałą świątynię prawdopodobnie na trzeźwo i tylko po to, żeby jego imię przetrwało wieki. I udało mu się to, trzeba przyznać. Gdyby dziś, jakiś współczesny Herostrates podpalił dla sławy np. Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, jego nazwisko utrzymywałoby się na czołówkach gazetnajwyżej kilka tygodni, potem przepadłoby w lawinie innych sensacyjnych wiadomości.
Może, co najwyżej, przez parę lat byłby zachowany we wdzięcznej pamięci architektów. Nasza cywilizacja wymyśliła dla ludzi ślepo pożądających popularności, coś na kształt bufora, furtki, możliwości spełnienia się. Tym czymś jest Księga Rekordów Guinessa.
Walor Księgi i tym samym jej zasłużona popularność, polega na tym, że sami możemy sobie wymyślić konkurencję, w której następnie bijemy rekord i nasze nazwisko zostaje po wsze czasy utrwalone w annałach Guinessa. Oczywiście, do wyścigu po laurowy wieniec chwały możemy podejść rutynowo i szukać go np. w sporcie wyczynowym. Możemy latami trenować w sposób morderczy dla organizmu, żeby najszybciej na świecie przebiec 100 metrów, albo podnieść najcięższą sztangę. Kłopot w tym ,że wokół kręci się chmara facetów, którzy chcą tego samego i konkurencja jest zabójcza. Kiedy jednak wymyślimy sobie, że siłami kolektywu gminnego sporządzimy najdłuższą w świecie kaszankę długości np. 50-u km, zgłaszamy to do Księgi Guinessa, robi się ruch w interesie, przyjeżdża telewizja, kobiety mdleją i sława pojawia się na wyciągnięcie ręki.
Wykonanie 50-kilometrowego odcinka kaszanki nie jest rzeczą łatwą, ale na pewno jest bardziej realne niż wybudowanie 50-kilometrowego odcinka autostrady w warunkach polskich. Dlatego, jak grzyby po deszczu, w gminach, ośrodkach wczasowych i akademickich, w kraju i na świecie, mnożą się kolejne rekordy Guinessa i trwa powszechny bieg po sławę. Konkursy na najdłuższy makaron, zawody w rzucaniu wieprzowiną, puszczanie baniek z nosa, połączone z chodzeniem po linie, turniej rzeźbiarek ludowych na najszybsze zrobienie góralskiej laski itd. itp.
Możliwości są w zasadzie nieograniczone. Należy tylko uważać, żeby nie zgłaszać konkurencji, którą prześcignęło życie. Pewien sycylijski wieśniak zgłosił jakiś czas temu do Księgi, bicie rekordu w głodówce. Zadeklarował, że przez 30 dni nie będzie przyjmował żadnych pokarmów, wspomagając się jedynie czerwonym winem.
Oczywiście został natychmiast bezlitośnie wyszydzony przez grupę naszych rodaków z terenów po PGR-ach, którzy od dobrych paru lat, żyją wyłącznie owocową alpagą i nigdzie tego nie zgłaszają. Są to bowiem ludzie niezamożni, ale uczciwi i skromni.
Konkursy i rekordy rozmnożyły się tak bardzo, że kiedy przejazdem, spoglądam na białe szczyty Tatr, nie jestem pewien, czy to śnieg, czy 11-hektarowa koronka koniakowska wykonana przez wiejskie gospodynie w ramach kolejnego wpisu do Księgi Guinessa. Tak czy inaczej, ten owczy pęd do sławy poprzez rekordy nie jest taki zły.Zawsze to lepiej zmagać się z rywalami w turnieju jedzenia jajek na twardo, niż co podpalać, albo i wysadzać.
Dan. 5.08.2002
ANDRZEJ BŁASZCZYK