W Zachęcie-Konduktorowni swoje prace prezentuje gdański rzeźbiarz Kazimierz Kalkowski. Jego propozycja, to zderzenie grozy i groteski z siłą ekspresji i symboli
Pierwsze zetknięcie z rzeźbą Kalkowskiego nasuwa skojarzenie apokalipsy, niczym z surrealistycznej wizji „Piekła” W tryptyku Hieronima Boscha. Koszmarne postaci i zdeformowane twarze, diabły, smoki, kopulujące małpy, robale, etc, etc. Wszystko splecione ze sobą w przedziwnych pozach. Jedno wielkie kłębowisko. To konwencja zabawy czy obraz zmierzającego ku zagładzie świata? Zapewne w przypadku Kalkowskiego – ironisty i filozofa – jedno i drugie. Całość prezentacji, choć momentami napawa obrzydzeniem, przyciąga skomplikowaną formą i wielowątkową treścią. Im bardziej wgłębiamy się w poszczególne obiekty, tym silniej zaciekawia nas narracja autora. Narracja o brutalności i beznadziei świata, przez którą przebija chichot Heglowskiego koła historii.
Przy tym wszystkim wielki szacunek budzi finezja techniki Kalkowskiego – jak to określił John Fritz – maestria warsztatowa. Każde jego dzieło jest bezsprzecznym przykładem tytanicznej pracy i cierpliwości. Wszystkie rzeźby i płaskorzeźby to kamionkowe cudeńka, szczególny podziw wywołują złożone z niezliczonej liczby elementów rzeźby.
Kazimierz Kalkowski swoją plastyczną edukację zapoczątkował w częstochowskim Liceum Plastycznym. Swój epizod z Częstochową wspomina dobrze, mimo iż relegowano go ze szkoły. – Taki buntowniczy charakter jak ja, drażni innych i naturalną koleją rzeczy jest szybka zmiana miejsca – tłumaczy twórca. Później było Liceum w Orłowie i Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Miał blisko 60 wystaw indywidualnych w Polsce i za granicą, a zbiorowych – jak stwierdza – na kopy.
Jak krótko ująłby Pan przesłanie swojej prezentacji?
KAZIMIERZ KALKOWSKI – Nie tytułuję swoich prac. To zawężałoby odbiór. Liczę – za przeproszeniem – na inteligentnych oglądaczy, interpretatorów życia, którzy poprzez świadomość otworzą zakamarki swoich szarych, czarnych, białych, żółtych, kolorowych miejsc i odbiorą, to co robię albo pozytywnie, albo i nie. To zapewne zależy od wielu rzeczy, od tego jak się ktoś czuje, co planuje na jutro. Generalnie wszędzie jest chaos.
Przy całej tajemniczości, może i upiorności, wystawy sporo w niej dowcipu…
– To tak jest, że ja twierdzę, że jestem ironistą. Inaczej nie wytrzymałbym napięcia, które jest nijakie, bez pozytywnej odpowiedzi. Istnieje problem umierania, to ja będę się buntował.
Buntuje się Pan przeciwko umieraniu?
– Przeciwko wszystkiemu.
Tak po prostu?
– Buntuję się w sposób łagodny. Nie noszę pistoletów ani karabinów, nie strzelam do ludzi, którzy mnie denerwują. Nie chcę być górnolotny, że jak kapłan prawię morały To taki rodzaj własnego buntu, na użytek własny.
Kto jest Pana mistrzem, od kogo czerpie Pan inspiracje?
– Sztuka jest dziedziczna, ci się od tego odżegnują, to kłamią. Jeżeli ktoś uczy się tego zawodu, to zna nazwiska i wchłania całą historię. Kotłuje się w tym i potem wybiera różne ścieżki i drogi. Ja mam nadzieję, że do całego dorobku sztuki dokładam jakąś swoją małą cegiełkę.
Czyli kto jest Pana mistrzem?
– To jest tak, że w środę mam takiego mistrza, a w piątek – innego. Jednego pięknego dania otworzę album Picassa z okresu błękitnego i jestem zauroczony, drugiego sięgam po Boscha i też to na mnie działa, potem Modigliani, Rembrandt…
Dziękuję za rozmowę.
URSZULA GIŻYŃSKA
URSZULA GIŻYŃSKA