Jakoś nie mogę przekonać się do tzw. “kompromisu w sprawie Traktatu Nicejskiego” zaproponowanego, na razie nieoficjalnie, Polsce i Hiszpanii, podczas ostatniego szczytu Unii Europejskiej w Brukseli. Miałby on polegać mniej więcej na tym, że oba państwa, po dobrowolnym zrezygnowaniu z korzystnych dla nich zapisów traktatowych z Nicei dotyczących, jak wiadomo, sposobu naliczania głosów w projekcie konstytucji europejskiej, otrzymałyby możliwość tworzenia “mniejszości blokującej”.
Jakoś nie mogę przekonać się do tzw. “kompromisu w sprawie Traktatu Nicejskiego” zaproponowanego, na razie nieoficjalnie, Polsce i Hiszpanii, podczas ostatniego szczytu Unii Europejskiej w Brukseli. Miałby on polegać mniej więcej na tym, że oba państwa, po dobrowolnym zrezygnowaniu z korzystnych dla nich zapisów traktatowych z Nicei dotyczących, jak wiadomo, sposobu naliczania głosów w projekcie konstytucji europejskiej, otrzymałyby możliwość tworzenia “mniejszości blokującej”.
Taka mniejszość mogłaby w przyszłym Parlamencie Europejskim zawiązywać koalicję, która skutecznie torpedowałaby niekorzystne dla danego kraju projekty unijnych aktów prawa. Musiałaby jednak spełnić przy tym warunek: do zawiązania takiej koalicji potrzebna jest zgoda eurodeputowanych aż z pięciu państw członkowskich, w których zamieszkiwałoby piętnaście procent wszystkich obywateli Unii.
Nie chodzi mi wcale o to, czy możliwe jest porozumienie w tak licznym gronie, czy też nie. Nos mi podpowiada, że pierwsza kadencja będzie solidnym egzaminem z patriotyzmu dla polskich deputowanych do Europarlamentu. Bo może być akurat tak, że jeżeli chodzi o miłość do Ojczyzny naszych europejskich przedstawicieli, niejeden mit pryśnie jak mydlana bańka i niejeden ideał obróci się w gruzy. Choć trudno nam sobie to wyobrazić, to nasi reprezentanci w Brukseli i Strasburgu zasiądą nie podług narodowości, lecz w klubach politycznych, które dawno już są tam dla nich przygotowane. Niejednemu zatem przyjdzie dawać opór pokusie, mówiąc delikatnie, pójścia na współpracę z politycznymi gwiazdami międzynarodowego formatu.
Ale wracając do rzeczy. Odbieranie nam demokratycznego narzędzia, jakim był stosunek naszych głosów wobec ogółu w parlamencie, przy podejmowaniu jakichś decyzji i dawanie nam w zamian narzędzia, którym można się posługiwać wyłącznie w działaniu negatywnym, jest oczywistym zepchnięciem Polaków na manowce europejskiego parlamentaryzmu. Od razu ubiera się nas w szatki awanturników i pieniaczy, którym w głowach cały czas szumi rebelia a nie poważna dyskusja, którą starzy członkowie Unii z lubością określają mianem: “konstruktywnego wypracowania stanowiska”.
Jakby tego było mało nazywa się państwa, które miałyby stworzyć wspomnianą mniejszość blokującą, “języczkiem u wagi”, co mnie kojarzy się jednoznacznie z przypisaniem im takich cech jak: kunktatorstwo i sprzedajność, by nie powiedzieć gorzej… Nie jest to, przyznacie Państwo, coś czym można byłoby się chwalić na salonach światowej dyplomacji, czy też wobec przyszłych pokoleń, których wychowanie należałoby oprzeć na znanych z naszej historii wzorcach zachowań, charakterystycznych dla wybitnych polskich mężów stanu.
Jednak to, co napawa mnie jeszcze większym niepokojem to informacja, że pod powyższym kompromisem ochoczo podpisują się m.in.: Niemcy, Francja i Wielka Brytania. Jeżeli tak w istocie jest, a z drugiej strony ustawia się Polskę i coraz silniejszą politycznie i ekonomicznie Hiszpanię, to są to działania, które można odczytać jako próbę stworzenia nowego układu dwubiegunowego w Europie. Tworzenie takiej osi może oznaczać w jakiejś perspektywie nowy podział na starym kontynencie, który też potencjalnie może otworzyć nieznane dotąd pola konfliktów i nieporozumień. Trzeba przyznać, że wówczas o żadnej integracji nie byłoby mowy.
ARTUR WARZOCHA