Doktor nauk humanistycznych Edyta Sadowska od 1994 roku pracuje w Wydawnictwie Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. 19 maja w Ośrodku Promocji Kultury „Gaude Mater” zaprezentowała swoje wiersze, zebrane w tomiku „Nazywał mnie Eddą”. Sadowska debiutowała w 1992 roku na łamach „Częstochowskich A-Z” i „Gazety Częstochowskiej”, publikując artykuły o tematyce społeczno-kulturalnej. Pasję edytorską na co dzień łączy z pracą dydaktyczną w zakresie szeroko pojętej pedagogiki.
Debiutowała Pani w „Gazecie Częstochowskiej”. Jak wspomina Pani ten moment?
– Z niedowierzaniem. Ujrzeć swój twór w formie wydrukowanej było dla mnie świętem. Dzisiejsza promocja to również dla mnie wielkie przeżycie. Sądzę, że jest to wyraz wdzięczności, szacunku, zaciekawienia i na pewno wielkiej dla mnie radości, spełnienia i zaskoczenia.
Zaskoczenia?
– Życzliwością, wnikliwością i rejestracją słowa, którego do końca nie byłam świadoma i pewna.
Pierwszy wiersz powstał…
– Na początku był pamiętnik, jak to u nastolatek bywa. Tak się rodził ten niepokój i zagłębianie w siebie. Tak się rodziła ta poezja.
Poezja bardzo osobista, wewnętrzna.
– I bolesna. Ale jest ona też formą terapii, zaglądania w siebie. Kiedy uwalniam myśli, czuję się lepiej, wracając do nich za każdym razem mogę inaczej je interpretować. Nie powiedziałabym, że jest to masochizm, ale jest to swoisty zabieg, który daje mi kopa. Troszeczkę.
Poezja służy Pani nie tylko do wyrażania siebie, ale i osobistego, intelektualnego rozwoju?
– Autorejestracji. Ale do końca jest to niewypowiedziane, bo wiersze powstawały w różnym okresie, na różnym etapie mojego życia emocjonalnego, zawodowego, osobistego. Począwszy od czasu studiów – okresu niepokojów, obaw, burzy emocji – który później promieniuje na wiele aspektów życia. Stąd te osoby, które przybyły dzisiaj na promocje, są śladem mojego życia. Spotkałam je w różnych okolicznościach – zawodowych, nauki, zabawy, smutku i refleksji. Dobrze było poczuć ich energię, która biła z sali i dała mi siłę wewnętrzną, by się przekonać, że może ten krok, ta publikacja, miały sens.
Zatem dzisiejsze spotkanie było celowym zamysłem, by sprawdzić kierunek poczynań?
– Zamysłu nie było. Po części wszystko było spontaniczne, aczkolwiek i przygotowywane. Nie zarzekam się. Nie wiem, co będzie. Przyszłość – jak wyraziłam w jednym z wierszy – jest dla mnie jeszcze nieodgadniona. Tak więc jeśli ważne są te dni, których jeszcze nie znamy, to zapewne warto pomyśleć, czy można się jeszcze w czymś spełnić. Być może będą to kolejne wiersze. Nie wiem.
Tomik jest retrospektywny, powstawał na przestrzeni dwudziestu lat. Jaki był klucz doboru wierszy?
– Pierwszym kryterium jestem ja sama. Czas obecny i moje doświadczenie, pozwoliły dokonać mi selekcji naturalnej, umożliwiającej odczytanie wprost niedomówień, zawiłości i czegoś, czego mogłabym się wstydzić, czuć obawę i lęk. Wiele utworów jakby drzemie, jeżeli nawet są w formie szczątkowej czy w rękopisie, ale nie dlatego, że nie chciałam żeby zaistniały. Sądzę, że jest pewna granica, której w twórczości tak do końca się nie przekracza, bo wtedy zawsze można by stwierdzić, że autor powiedział już wszystko.
A jeszcze wiele dni jest przed nami…
– Mam nadzieję.
Pisania poezji trzeba się uczyć czy tkwi ona w środku, w duszy?
– Niewątpliwie są chwile, które predestynują do większej wrażliwości, kiedy jest się bardziej wyczulonym na sprawy, do których ktoś inny podchodzi inaczej. Nie będę tego rozpatrywać od strony językowej i warsztatowej, ale są momenty, w których czujesz, że musisz pisać, i że ta forma najbardziej odpowiada. Być może tak się stało w moim przypadku. Nie traktowałam pisania, jako pisanie przez duże „P”. Nie była to jednak zabawa, ale terapia samej z sobą, co pozwalało mi się odnaleźć, zrozumieć co mnie spotyka, znaleźć wyjście. To są rozważania, które prowadzę sama z sobą, a dzisiaj wyszły one na zewnątrz. To trochę boli, bo przywołują pewne myśli, ale są też zachętą, by spojrzeć na pewien etap życia inaczej. Refleksyjnie, ale i bardziej odważnie.
Czy przelewanie na papier wewnętrznych rozterek, przeżyć ułatwia odnalezienie się we współczesnym, dość okrutnym świecie?
– Na pewno ułatwia wtedy, gdy jest się po części zrozumianym. Nie wiem, czy jestem poetką, ale dręczenie myśli w tym aspekcie nie jest proste i nie ułatwia życia, bo jest to jakby doszukanie dziury w całym. Niektórzy potrafią tylko zauważyć, że świeci słońce, inni, jak mały filozof, widzą znacznie więcej. Ja po części doznaję obu rodzajów wrażeń, ale mówię to z pozycji kobiety, która jest już ukształtowana, w miarę ustabilizowana. Tak naprawdę cieszy mnie, że mogę wgłębiając się w swoją poezję, wrócić do okresu, gdy byłam spontaniczna, nieujarzmiona, zbuntowana, waleczna, ale na pewno wówczas jak i dzisiaj nie ułatwiało mi to drogi.
Jeden z Pani przyjaciół określił Pani twórczość jako krzyk. Co chce pani wykrzyczeć?
– Czasem są to te troski, refleksje, emocje, które trudno zwerbalizować i pisanie jest poszukiwaniem sposobu ich ujarzmienia.
Stosuje Pani krótką formę wypowiedzi, wówczas ten krzyk staje się też bardziej wyrazisty?
– Krótka forma jest w tym momencie efektem eskalacji czegoś potężnego, co się dzieje wewnątrz, a z czym nie można sobie poradzić. Może być nazwana krzykiem, jest jakby czubkiem góry lodowej czegoś, co się we mnie dzieje. Krótka forma koncentruje myśli, czasem proces jej powstawania jest bolesny.
Rozmawiała
URSZULA GIŻYŃSKA