Spotkania z “Gazetą Częstochowską”
Rozmawiamy ze znanym aktorem częstochowskiej sceny Michałem Kulą
Coraz rzadziej pojawia się Pan na częstochowskiej scenie, stęskniliśmy się za nowymi kreacjami Michała Kuli.
– To bardzo miłe. Choć rzadko, to jednak gram przedstawienia w Częstochowie. Nadal są w repertuarze “Mąż mojej żony”, “Casting”, Mayday”. Od trzech lat moje losy zawodowe ściślej związane są z filmem i Warszawą. Gram w “Pit Bullu”, serialu reżyserowanym przez Patryka Wegę. Od czerwca do 15. października stale przebywałem w Warszawie, przygotowaliśmy drugą część serialu – kolejnych 12 odcinków. Ich emisja rozpocznie się prawdopodobnie w styczniu przyszłego roku. Tak się szczęśliwie ułożyło, że posypały się kolejne propozycje serialowe. Mam rolę w “Plebanii”, miałem przyjemność zagrać w filmach “Kryminalni” i “Egzamin z życia”, był epizod w “Na Wspólnej”. Od stycznia zacznę kolejny film z Patrykiem Wegą: “Twarzą w twarz” (tytuł roboczy). W styczniu rozpocznę także zdjęcia do filmu o stanie wojennym, który ma reżyserować Feliks Falk. Uczestniczyłem już w próbie sztuki napisanej przez Łukasza Wylężałka: “Alibi”. To komedia, zagrają w niej także Paula Kwietniewska i Adam Hutyra. Premiera ma się odbyć na początku lutego 2007 r. W marcu przyszłego roku teatr obchodzi 80-lecie. Na tę okoliczność Laco Adamik przygotowuje premierę “Kramu z piosenkami”. Zamysłem naszej dyrekcji jest, by w spektaklu zagrał cały zespół.
Niewątpliwie nastąpił wyraźny zwrot w Pana karierze, w kierunku stolicy.
– Jak potoczą się moje dalsze losy w Warszawie – trudno powiedzieć. Sądzę, że uda mi się pogodzić pracę w filmie z pracą w częstochowskim teatrze. Niemniej może się i tak się zdarzyć, że nawał zobowiązań zmusi mnie do przeprowadzki.
Czyżby nastąpiło przewartościowanie dotychczasowej drogi zawodowej? Pana wyjazd byłby dla nas niepowetowaną stratą.
– Nie odbieram tego jako przewartościowanie. Aktor musi robić wszystko. Tańczyć, śpiewać, grać w teatrze, filmie, serialach, sitcomach. Kocham to robić i staram się uczciwie i jak najlepiej wykonywać swoją pracę.
Aktorzy stale podkreślają wagę teatru, jego magię. Wielu uważa, że tylko teatr daje pełną satysfakcję artystyczną.
– Teatr to przede wszystkim rodzina. Ważna jest też relacja z widzem, którego reakcje natychmiast wskazują, czy aktor jest zaakceptowany. Aktor filmowy o efekcie pracy dowiaduje się z opóźnieniem, oceną jest na przykład oglądalność. Tak było z “Pit Bullem”, stąd jego kontynuacja. Nawiasem mówiąc, to film oparty na faktach. Patryk Wega przygotował go rzetelnie, dokumenty i materiały zbierał kilka lat. Film spodobał się nie tylko polskiej publiczności, otrzymał nagrodę na festiwalu młodych reżyserów we Włoszech.
Pierwsze kroki przed kamerą stawiał Pan jeszcze na studiach. Zadebiutował Pan u samego Andrzeja Wajdy.
– Była to niewielka rólka w filmie “Bez znieczulenia”, ale kontakt z wybitnym reżyserem dał mi dużo. Cieszę się, że miałem to szczęście.
Patrząc z perspektywy czasu: czy zmienił się sposób pracy na planie filmowym?
– Owszem, i to na plus, ale zmienia się również gra w teatrze. Dawniej stawiano na klasykę w sensie scenograficznym i choreograficznym. Teatr opierał się na Bogusławskim i Stanisławskim. Z biegiem lat klasykę zaczęto uwspółcześniać, jest inny sposób podawania tekstu, ważniejsza jest naturalność, nie patetyczność.
Teatr nie traci na tym?
– Myślę, że nie. Ważne jest to, czego oczekuje widz, a i jego oczekiwania ulegają ewolucji. Nowy sposób widzenia teatru może nie podobać się starszym osobom, przyzwyczajonym do górnolotności i patosu na scenie. Gdy jednak wspominam sposób gry sprzed kilkudziesięciu lat, jako chłopak często chodziłem do teatru, to śmiać mi się chce. To było sztuczne.
Lepiej się Pan czuje przed kamerą czy na scenie teatru?
– Ostatnio częściej jestem przed kamerą, zatem muszę przed nią dobrze się czuć, by w pełni budować swoje postaci. Natomiast nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy lepiej się czuję w filmie czy w teatrze. Po prostu kocham wykonywanie tego zawodu. I jest mi z tym dobrze.
Przed kamerą zapewne jest prościej.
– O tyle łatwiej, że można przerywać i powtórzyć sceny, na bieżąco modyfikować niektóre motywy. W teatrze całość trzeba zrobić perfekcyjnie od początku do końca. W momencie, gdy jest premiera, nie ma zmiłuj się. Później aktor może rozwijać swoją postać, wyżej dopracować rolę, ale z zachowaniem zasad i wymogów reżysera. Film też stwarza możliwości kreatywne, należy jednak pamiętać, że jak już scena zostanie nagrana i zamknięta, to nic się nie zmieni.
Czy rutyna pomaga aktorowi w pracy?
– Aktor nie może popaść w rutynę, to jest ze szkodą dla niego i dla przedstawienia. Rutyna jest przydatna w posługiwaniu się technikami aktorskimi. Ale trzeba ją podbudowywać psychiką danej postaci i samym sobą i wtedy jest to artystyczne. A jak używa się tylko techniki dla techniki, to mało. Niestety, teoria “odcinania kuponów”, jak kiedyś rutynę określił Henryk Talar, często jest stosowana, zwłaszcza na wyjazdowych spektaklach. A publiczność trzeba szanować wszędzie, nie tylko w stolicy.
I doceniać. Widz częstochowski ocenia równie dobrze jak warszawski.
– Ja optuję za uczciwością w zawodzie. Nie ważne, gdzie się gra, dla jakiej publiczności, zawsze trzeba oddać siebie całego. Pominąwszy fakt, że widzom się należy, bo przecież za to płacą.
Co daje aktorowi film, a co teatr?
– Teatr jest swoistym spotkaniem z widzem, to za każdym razem inna przyjemność. Natomiast po drugiej stronie kamery jest tylko ekipa filmowa, reżyser, operator. Ale gdy film jest dobry, przynosi aktorowi popularność, rozpoznawalność. Aktor staje się medialny. To też jest przyjemne.
Odczuł już Pan namacalnie medialność swojej osoby?
– Dopiero zacząłem grać w filmach, ale spotykam się z uwagami, oceną mojej gry w filmach.
Czy wcześniej, przed udziałem w filmach, był Pan rozpoznawalny?
– Różnie do tego można podchodzić, w zależności, gdzie się jest, w jakim teatrze i w jakim mieście. Niestety, aktor typowo teatralny, grający w mniejszych miastach, choćby był nie wiem jak genialny, może przepracować całe życie i nie otrzyma żadnej propozycji do filmu. To typowa polska optyka. Pod koniec studiów byłem w Leningradzie, na stypendium. Tam, jak ktoś jest dobry i nad sobą pracuje, zostaje zauważony i nie jest ważne, czy gra Leningradzie, Moskwie, czy we Władywostoku. Jak przyjmowałem etat w Częstochowie, słyszałem zdumiewające opinie, że jadę się modlić, nie grać. Co smutniejsze, podobne myślenie prezentują częstochowianie. Kiedyś po spotkaniu z młodzieżą dyskutowałem z nauczycielkami i spytałem, czy chodzą do naszego teatru. “Nie, my to jeździmy do Krakowa, Warszawy, tu chyba się nic nie dzieje” – usłyszałem. Zachęciłem je, by wybrały się na jedno z przedstawień. Jak mi później dziękowały! Stwierdziły nawet, że będą zawsze chodzić do częstochowskiego teatru, bo on jest lepszy niż krakowski.
Wolny rynek jest dziś wszechobecny, dotarł również do świata kultury. Jak to wpływa na życie artystów?
– Kiedyś aktor przypisany był jednemu teatrowi, ale reżyserzy jeździli po kraju i szukali ciekawych osobowości i twarzy. Dzisiejsza rzeczywistość jest inna. Aktor sam musi poszukiwać nowych ról, jeździć na castingi, przebijać się. Do “Pit Bulla” dostałem się właśnie z castingu. Przyjechało na niego ponad tysiąc osób.
Czy trudno było odkryć Panu powołanie do aktorstwa?
– Dzięki rodzicom udało mi się łatwiej dostrzec i rozpoznać to, co chciałbym robić w życiu. Tata miał duszę artystyczną. Pochodził z Sosnowca i był bliskim kolegą Jana Kiepury. Mieszkali w tym samym domu, dosłownie jak Paweł i Gaweł. Koleżeństwo zawiązało się przez ich ojców, którzy byli zrzeszeni w tym samym cechu rzemieślniczym. Tata miał dobry głos i uczył się śpiewu u tej samej nauczycielki co Jan Kiepura. Myślał o karierze aktorskiej i gdy zmarł mu ojciec, zatrudnił się w Teatrze Wyspiańskiego w Katowicach. Pracował tam blisko dziesięć lat z Igorem Śmiałowskim. Nakłaniał ojca, by skończył szkołę w Łodzi, ale na przeszkodzie stanęła miłość do mamy. Mama nie chciała wiązać się z aktorem, więc tata z miłości do niej skończył ekonomię. Ale i mama miała zamiłowania artystyczne. Choć skończyła medycynę i była lekarzem, śpiewała i grała w trupie aktorskiej.
A Pan lubi śpiewać?
– Nawet umiem. Gdy nie dostałem się za pierwszym podejściem do szkoły teatralnej, to jako wolny słuchacz studiowałem wokalistykę we Wrocławiu. I, co wspaniałe, zajęcia ze śpiewu miałem z tą samą panią profesor, która uczyła mojego tatę i Jana Kiepurę. W domu proponowano mi dwie drogi: mama namawiała mnie, żebym skończył medycynę, a tata opowiadał, jakby było mu miło, gdy jako staruszek, paląc fajeczkę, będzie słuchał mnie na przykład w “Tosce”. Stąd, gdy nie dostałem się do szkoły teatralnej, spróbowałem wokalistyki i nawet zacząłem pracować w Teatrze Muzycznym. Ale to aktorstwo było moim powołaniem. Po roku, przy kolejnym podejściu, dostałem się do Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie.
Był wariant awaryjny na wypadek niepowodzenia?
– Skończyłbym wokalistykę.
Czas studiów wszyscy wspominamy z łezką w oku.
– Nie przepadaliśmy za zajęciami teoretycznymi, ciągnęło nas do teatru, do zajęć praktycznych z Tadeuszem Łomnickim, Andrzejem Łapickim, Zofią Mrozowską, Janem Świderskim. Trudno było jednak uciec od nadmiaru teorii. Najbardziej wymagająca była profesor od historii teatru, maglowała nas okropnie. W Leningradzie zaobserwowałem zupełnie inny system nauczania. Tam większy nacisk kładzie się na zajęcia praktyczne: taniec klasyczny, współczesny, step, śpiew, dykcja, reżyseria, nauka szermierki.
Jakieś szczególne wspomnienia?
– Gdy studiowałem w szkole teatralnej, na Uniwersytecie Warszawskim pracował wybitny profesor, który, jak mój tata, nazywał się Witold Kula i, by było śmieszniej, miał również syna Michała. Profesor Krzywobłocka na pierwszych zajęciach pyta mnie: “Michał Kula, syn Witolda?”. “Tak – odpowiedziałem – syn Witolda”. A ona: “Boże jak ty się zmieniłeś, Michałku! Pamiętam cię, jak miałeś czarne włosy, a teraz taki szatynek jesteś”. Oczywiście, nie wyprowadzałem pani profesor z błędu i miałem święty spokój i same piątki. A w dodatku nie musiałem pisać referatów, które profesor uwielbiała zadawać. Tak upiekło mi się przez dwa lata. Ale pod koniec nauki poszedłem do niej i przyznałem się, że nie jestem synem profesora Kuli. Śmiała się: “No tak, to ja wariatka. Zadałam ci głupie pytanie”. Napisałem także wymagany referat.
Zaraz po studiach pracował Pan w Teatrze Nowym w Poznaniu, którego dyrektorem była Izabela Cywińska.
– Tam byłem dwa lata i bywało różnie. Grałem niezbyt często, ale przeszedłem ostrą musztrę. Modne było wówczas tępienie adeptów. “Skocz po papierosy, posprzątaj moją garderobę”. Wręcz zwyczajowe zachowania. Z tym nie mogłem się pogodzić, bo takie traktowanie nierzadko było uwłaczające. Dla mnie najważniejszy jest człowiek. Wszystkich traktuję przyjaźnie i nie ważne, czy rozmawiam z osobą z obsługi technicznej czy z wybitnym aktorem.
Co poza aktorstwem Pana pociąga?
– Interesuję się sportem, uwielbiam jazdę na rowerze. Gdy tylko mam czas, wyjeżdżam w teren. Ostatnio, niestety, pozostaje jedynie ochota. Zbyt mocno pochłania mnie praca zawodowa.
Długo przygotowuje się Pan do nowej roli?
– Aktorzy mają wyrobioną pamięć. Ja, co ostatnio zauważyłem, im jestem starszy, tym mam lepszą pamięć. Dużej roli potrafię nauczyć się błyskawicznie. Na przykład tekstu do sztuki “Mąż mojej żony” – 40 stron dialogu dwuosobowego – nauczyłem się w osiem godzin i to perfekcyjnie.
Która z dotychczasowych ról jest Panu najbliższa?
– Wszystkie, ale każdy sezon niesie coś nowego. Na przykład w ubiegłym bliska memu sercu była rola w “Mężu mojej żony”. Gdy dyrektorem był Marek Perepeczko, uwielbiałem grać “Lekcję” Ionesco. I ta rola jest chyba najważniejsza. Lubię też postać Barszczyka z “Pit Bulla”. Prędzej mogę powiedzieć, czego nie lubiłem, bo było tego mniej.
Zatem?
– Nie lubię grać amantów. Królewicz w “Kopciuszku”, Wacław w “Zemście”. To papierowe postaci, a ja lubię role charakterystyczne, bo dają możliwość pokazania warsztatu. Rola amanta jest w pewnym sensie powściągliwa. Nie można sobie na przykład zrobić wrzodu na policzku, a ja bardzo lubię się “zniekształcić”.
A role komediowe? Zagrał ich Pan sporo. Jak w nich się Pan znajduje?
– Bardzo dobrze, bo to też role charakterystyczne. Moje ulubione to “Mayday”, “Parady” Potockiego, “Casting”.
Zdarzały się zapewne jakieś wpadki na scenie.
– To, że do dzisiaj nie lubię, gdy podpowiada mi sufler, jest skutkiem przygody, którą przeżyłem jako młody aktor w Poznaniu. Raz zapomniałem wątku, ale gdy sufler pospieszył mi z pomocą, zapomniałem już całego tekstu. Wpatrzyłem się w niego i wyskoczyłem z roli. Zamilkłem, a sytuację ratowali koledzy. To było w “Miłości pod Padwą”, kiedy grałem Rucantego. Odtąd zraziłem się do podpowiadania i zawsze uprzedzam, że jak się pomylę, to sam wybrnę z kłopotu i żeby mi nie podpowiadano.
Kilka lat temu założył Pan z żoną, Ewą Agopsowicz-Kulą, prywatny teatr “Gong”.
– To teatr dla dzieci i młodzieży. Jeździmy z naszymi przedstawieniami po całej Polsce, do szkół, domów kultury, nasza praca ma dydaktyczne przesłanie. Gramy przedstawienia edukacyjne, na przykład o bezpieczeństwie ruchu drogowego czy ekologii, przy okazji pokazujemy jak można się bawić w teatr. Dla nas to nie tylko sposób na pozyskanie dodatkowych środków na życie, ale przede wszystkim niesienie kultury, edukacja młodego widza. Czasem gramy za darmo, tak po prostu, z potrzeby serca.
Czy to, że jesteście Państwo małżeństwem aktorskim, ułatwia życie rodzinne? Łatwiej pogodzić role zawodowe i rodzicielskie?
– Wydaje mi się, że radzimy sobie bardzo dobrze. Znalazłem taką towarzyszkę życia, z którą rozumiemy się doskonale. Nie przeszkadza mi to, że żona jest aktorką, bo jest wspaniałą matką, wspaniałą żoną, wspaniałym człowiekiem. I to jest najważniejsze.
Można przy okazji liczyć na fachową i życzliwą ocenę pracy zawodowej.
– Żona ocenia mnie, a ja żonę. Nie zawsze jednak lubimy grać ze sobą na scenie, być ze sobą w bliskich teatralnych kontaktach. Źle nam się wchodziło w role, gdy graliśmy razem w “Zemście”: ja byłem Wacławem, ona Klarą. Inaczej jest w “Mayday”, ale tam nie ma tak bliskiego związku między granymi przez nas postaciami.
Wspólnie przecież występujecie w swoim teatrze.
– Tak, tu czujemy się dobrze. Znam pary aktorskie rywalizujące zawodowo. Uważam, że jest to bez sensu, bo jak mężczyzna może konkurować z kobietą? Moja żona cieszy się, jak gram, popycha mnie do przodu. Ja również cieszę się, jak otrzymuje ciekawe propozycje, jak, na przykład, główną rolę w filmie Łukasza Wylężałka. Jednego, czego nie lubię, to odpytywać Ewę z tekstu i jak ona mnie odpytuje.
Macie państwo wspaniałą córkę, Kasię. W tym roku będzie zdawać maturę. Czy pójdzie w ślady rodziców?
– Córka jest bardzo utalentowana aktorsko, ale, dzięki Bogu, nie chce być aktorką. Wybiera się na psychologię do Wrocławia. Choć coś jej w duszy musi grać, bo jest to psychologia mediów i reklamy.
Minęło Panu 27 lat pracy zawodowej. Czy może Pan stwierdzić, że osiągnął już wszystko?
– W tym zawodzie nie można powiedzieć, że wie się już wszystko, że już dość. Człowiek uczy się całe życie. W pewnym sensie czuję się spełniony, ale staram się robić coraz więcej. Nie wiem, co mnie czeka, może wiele jeszcze przede mną?
Jak postrzega się dzisiaj zawód aktora? Jako rzemiosło czy sztukę?
– Niektórzy zawód aktora określają jako rzemiosło, któremu trzeba dać duszę. Do tego zawodu trzeba podchodzić artystycznie, odlotowo. Przez całe życie. Typowe rzemiosło kojarzy się z maszyną, a aktorstwo to nie maszyna, bo ta, jak produkuje, to się nie zastanawia. Ale artystą może być choćby kowal. W każdym zawodzie można być mistrzem albo maszyną.
Czy kieruje się Pan w swoim życiu, pracy jakąś maksymą, mądrością?
– Kiedyś na pytanie: “Dlaczego wybrał Pan ten zawód” odpowiedziałem, że jest to forma wypowiedzenia się i wyżycia. Musiałem zostać aktorem, bo to jest moje życie, które wypełnia moją osobę.
Jak ocenia Pan stan częstochowskiej kultury?
– Jeśli chodzi o teatr, to jest tu bardzo dobry zespół, świetni aktorzy, którzy uczciwie podchodzą do pracy. Cieszę się, że dyrekcja się zmieniła, że teatr będzie prowadzony na wysokim poziomie artystycznym. Jestem zaprzyjaźniony z obydwoma dyrektorami. Z Piotrem Machalicą studiowałem w Szkole Teatralnej w Warszawie, z Robertem Dorosławskim poznaliśmy się dawno, zanim został zastępcą dyrektora Marka Perepeczko. Piotrek zna teatr, zna wszystkie zwyczaje teatralne. Najważniejsze, by kochać teatr, kochać swój zespół, być człowiekiem teatru. Później trzeba mieć to “coś”. Odpowiednie predyspozycje menedżerskie i organizacyjne. Zmiana dyrekcji w teatrze to dobry początek, bo w mieście niby dużo się dzieje w kulturze, ale wciąż jest tego mało.
Może aktorzy powinni wyjść do miasta?
– A może miasto i władze do aktorów. Dawniej aktorzy mieli swój klub w filharmonii. Działo się tam wiele. Dlaczego ten klub zlikwidowano? Nie ma gdzie wyjść, brakuje miejsca do wymiany myśli, takiego centrum kulturalnego, gdzie spotykaliby się twórcy, artyści, plastycy, muzycy, dziennikarze, ludzie szeroko pojętej kultury. Dawniej wszyscy znaliśmy się, teraz znane są nazwiska, mniej osoby.
Czy w innych miastach jest inaczej?
– Tak, choćby w Krakowie. Do “Piwnicy pod baranami” przychodzi cały świat artystyczny, dyskutują, bawią się, słuchają dobrej muzyki. Tak samo jest w Warszawie, w “Spatifie”. Takich twórczych spotkań w Częstochowie brakuje. Łatwo jest mówić: “Jestem za kulturą”, cóż, kiedy nie idą za tym pieniądze. A na przykład w Trójmieście władze prześcigają się w pomocy na rzecz kultury.
Dziękuję za rozmowę
URSZULA GIŻYŃSKA