Rozmawiamy ze znanym, częstochowskim artystą – malarzem Jackiem Łydżbą.
Kiedyś Wojciech Tuleya napisał o pańskim malarstwie: “Czas jest wandalem, ale w obrazach Jacka bywa współautorem. Prawda objawia się tylko raz. Żeby coś namalować trzeba to zapamiętać”. Czy pańskie obrazy to takie pudełko, w którym przechowuje się wspomnienia?
– Myślę, że w pewnym stopniu tak. Wszystko, co nas otacza dookoła, nasze życie, przeszłe i teraźniejsze, jest w końcu tylko wspomnieniem. Malarz ma za zadanie to uchwycić, utrwalić.
Pańskie malarstwo poprzez ciepłe barwy, proste postaci przynosi spokój, ukojenie. Czy chce nam Pan pokazać, że istnieje kraina szczęśliwości, Utopia szukana od wieków?
– To nie jest do końca tak, ponieważ moje obrazy mają różne barwy, tematykę, kompozycję. Oglądają je różni ludzie. Jedni uważają, że moje obrazy są ciepłe, pogodne, inni, że ciemne, agresywne, że wieje od nich grozą. Ktoś kiedyś powiedział do mnie: “Panie Jacku, bo Pan maluje tylko wilki – złowieszcze, straszne”. Ktoś inny widzi wyłącznie anioły czy samoloty. Zależy, co kto chce na moich obrazach zobaczyć, to odnajdzie. Jeśli chcesz tam odszukać spokój, to go poczujesz. Kiedy siadam do pracy nie wiem jakie mój obraz będzie miał barwy, nie rozważam tego. Każdy kolor, linia jest pretekstem, aby ten obraz namalować.
Istotnie, motyw anioła często pojawia się na Pańskich obrazach. Czy jest on Aniołem Stróżem? Co symbolizuje?
– Mam dużą łatwość malowania skrzydeł. Anioły należą do zbioru “obiektów latających”, nie są umiejscowione na ziemi, mogą fruwać po płótnie. Kiedy nie wiem, co malować, zaczynam od anioła. Jeśli długo nie pracowałem to, żeby się “rozmalować” najpierw na warsztat biorę właśnie jego.
Jest Pan autorem okładki do książki “Ojcobójcy”, plakatów “Kordian”, “Gaude Mater”, zajmuje się Pan też projektowaniem wycinanek.
– Z zawodu jestem plakacistą, ale polski plakat umarł śmiercią naturalną. Te szablony, to trochę atawizm twórczy. Okładki, projekty robię sam dla siebie, żeby nie wyjść z wprawy.
Od czego zaczęła się Pańska fascynacja sztuką?
– -Mój tata jest rzeźbiarzem. Kiedy dorasta się w domu, gdzie jest dużo dobrych obrazów, grafik, rzeźb, albumów o sztuce, gdzie się o tym rozmawia, kiedy sztuka jest ważna, to wiesz też, że to coś bardzo istotnego w życiu i że jest potrzebne. Na początku nie zdawałem na żaden kierunek artystyczny, wybrałem historię. Myślałem wtedy, że zostanę bohaterem narodowym, będę zmieniał świat. Już wtedy malowałem. Były to bitwy, czołgi, samoloty, żołnierze, ale nie malowałem tego, jako artysta, a raczej jako historyk, który chce utrwalić jakieś fakty. Dopiero później zdecydowałem się studiować na Akademii Sztuk Pięknych.
Współpracuje Pan z Galerią “Art” w samym centrum Warszawy, miał Pan kilkanaście wystaw indywidualnych w Warszawie, Częstochowie, Bytomiu, Biskupicach, a nawet w 1998 w Berlinie. Co dalej?
– Wystawy są bardzo często. Teraz ma być w Londynie. Mam swojego marszanta w Warszawie, Paryżu. Czas pokaże.
Jedną z Pańskich najbardziej znanych wystaw są “Prowincjonalia” – piękna kobieta w białej sukni, samolot, dziewczyna na rowerze – wszystko to trochę, jakby przeczytane w książeczce dla dzieci. Zbyt doskonałe, żeby mogło być prawdziwe. Czy patrzy Pan na świat, tak jak Pan chciałby, żeby on wyglądał?
– Moje malarstwo rządzi się swoimi prawami, które sam ustanowiłem. To jest moje królestwo, w którym ja jestem królem. Niebo raz jest żółte innym razem czerwone, czasami ziemia niebieska. To jest mój świat, moje prawa.
Skończył Pan Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie, jest Pan tam znany i ceniony, dlaczego zatem wrócił Pan do Częstochowy?
– Żeby zostać w Warszawie musiałbym pracować w agencji reklamowej i uprawiać sztukę użytkową, a ja bardzo chciałem zostać malarzem. W Częstochowie miałem ku temu świetne warunki, ponieważ mój tata miał pracownię, którą mi udostępnił.
Współpracuje Pan z młodymi, wykładając na Akademii im. Jana Długosza.
– Tak. Wykładam projektowanie graficzne. Uważam, że ta szkoła bardzo dobrze przygotowuje artystów, daje podstawy, ale Częstochowa z czasem wchłania młodych ludzi, bo nie ma zapotrzebowania na grafików, malarzy. Sztuka musi nadążać za rozwijającą się technologią, ale przede wszystkim za współczesnością.
Jak według Pana będzie wyglądał rozwój sztuki, w jakim kierunku podąży w Częstochowie za kilka lat?
– Nikt nie jest w stanie tego przewidzieć, bo nie da się tego procesu ocenić, wysterować. Sztuka rządzi się swoimi prawami i nie może być niczym skrępowana.
Maluje Pan obraz i myśli: jakaś młoda para kupi go, powiesi w salonie…
– Od ponad 100 lat maluje się obrazy, które nie mają konkretnego przeznaczenia. Kiedyś do kościołów malowano obrazy sakralne, inne do salonów, kuchni, łazienki. Teraz malarstwo się od tego uwolniło, obrazy wiszą w coraz dziwniejszych miejscach. Jeśli widzisz jakiś obraz w galerii i myślisz, czy nadaje się on do salonu, to takie postrzeganie sztuki jest płytkie i powierzchowne.
Maluje Pan często kobiety – posągowo piękne, w zwyczajnych pozach, czasem przytłoczone cierpieniem. Czy kobieta jest dla Pana alegorią piękna?
– Kobieta jest najważniejszą istotą na ziemi, darem od Boga. Kobieta to macierzyństwo, miłość, erotyka. Jest ona dla mężczyzny natchnieniem.
Czy ma Pan w takim razie swoją muzę?
– Moją muzą jest żona, córka, ale też modelki, które maluję.
Wydaje mi się, że w Pańskich pracach pozostaje coś z marzeń dziecka. Dzieci bowiem widzą świat najlepiej, takim jaki jest. Czy Pańskie malarstwo jest odwołaniem do dziecięcych pragnień?
– Można zarzucić malarzowi, że zamroził w sobie wrażliwość, dziecięce postrzeganie świata. Może to być równie dobrze zaleta, jak i wada. Kamufluje to obraz rzeczywistości. Jednak jeśli człowiek się rozwija, to musi wyjść z tego dzieciństwa, ale też nie do końca, bo wtedy zaczyna czegoś w twórczości brakować. Nie potrafię ocenić, czy ten syndrom jest dobry czy zły.
Gdyby miał Pan dać receptę na odszukanie prawdziwego piękna w sztuce, to jaka by ona była?
– Taka recepta nie istnieje. To jest sprawa bardzo indywidualna. Wszystko zależy od tego, co chcesz w sztuce odnaleźć. Ja lubię obrazy XIV-wieczne np. Giotta. Przedstawiają one cudowne historie, ale są podrapane, schodzi z nich farba, anioły nie mają aureoli. Dla mnie jednak to właśnie jest piękne. Każdy piękno odbiera, rozumie indywidualnie. Nikt nie tworzy teorii sztuki, bo one szybko się deaktualizują.
Jest Pan współzałożycielem “Zachęty”. Właściwie dlaczego ona powstała?
– Kiedyś chciałem, żeby zaproszono mnie na bal, ale nikt tego nie zrobił, więc sam zorganizowałem taki bal o własnej strukturze. Stworzyliśmy “Zachętę”, by pokazać coś nowego, że dzieją się tu naprawdę istotne rzeczy. Mamy całkiem nowe spojrzenie, nie chcemy naśladować tego, co już jest, chcemy, aby artyści byli podróżnikami, którzy wciąż odkrywają coś nowego, a nie turystami, którzy powielają.
A jak to było z wystawą “Osobowość miasta”?
– Miasto tworzą nie miejsca, ale ludzie. W Częstochowie mamy wiele osób o nieprzeciętnych zdolnościach i wiele osobliwych i uroczych miejsc. Choćby Aleje, którym wcale nie brakuje tak wiele, żeby mogły stać się wielkomiejskie. Ludzie, którzy przyjeżdżają do mnie, na przykład z Japonii, są zachwyceni Częstochową, turyści-pielgrzymi idą na Jasną Górę i są zauroczeni sanktuarium i miastem. Jest to wielki dar, mnie osobiście Jasna Góra fascynuje. Częstochowa wbrew pozorom tętni życiem i to postanowiliśmy pokazać, bo wiele osób nie dostrzega piękna, jakie tu jest
Jest Pan więc optymistą jeśli chodzi o nasze miasto?
– Jestem optymistą, jeśli chodzi o życie. Budzę się rano, jestem uśmiechnięty, wiem, że mam dużo do zrobienia i to napełnia mnie optymizmem i energią.
Rozmawiała
SYLWIA GÓRA