Rozmowa z Tadeuszem Drozdą
Tadeusz Drozda był gościem, a zarazem gwiazdą wieczoru tegorocznych dożynek, które odbyły się w Piasku. Na polskiej, i nie tylko, scenie rozrywkowej jest od przeszło 35 lat. Satyryk, kabareciarz, piosenkarz, autor tekstów i konferansjer. Pierwsze kroki stawiał w kabarecie Elita, którego był jednym z założycieli. Widzowie pamiętają go w szczególności z programów „Dyżurny Satyryk Kraju”, „Śmiechu warte” czy talk-show „Herbatka u Tadka”.
Na polskiej scenie kabaretowej, i nie tylko, jest Pan od ponad 35 lat. W jaki sposób udaje się Panu wciąż przyciągać uwagę widzów?
– Prawda jest taka, że ostatnio nie przyciągam tej uwagi w ogóle, bo w telewizji nie mam żadnego programu. Występy estradowe w zasadzie ograniczają się do takich imprez, jak ta dożynkowa, bo ktoś mnie gdzieś zaprasza na jakąś szczególną uroczystość albo na imprezę firmową. We współczesnej Polsce odbywa się niewiele imprez kabaretowych, mało kto dzisiaj kupuje bilety. I takie jest brutalne prawo.
Jak Pan przyjmuje oferty takich występów? Ostatnio media występy na tego typu imprezach określają jako chałtury, co zresztą nie jest zgodne ze znaczeniem tego słowa.
– Według definicji chałtura jest to poza pracą zawodową, zajęcie dodatkowe, np. jeśli kiedyś aktor grał w teatrze i równocześnie wystąpił gdzieś poza nim za pieniądze, to było chałturą. W moim przypadku występowanie na estradzie jest podstawowym zajęciem. Oczywiście, ja nie mam obecnie tylu propozycji, żeby było w czym wybrzydzać. Nie jest też tak, że każda gmina chce, żebym wystąpił na dożynkach. Ale są artyści, którzy mają tyle propozycji, że są zmuszeni wybierać. A publiczność, która nie kupuje biletów na tego typu imprezy ogląda sobie pana Drozdę, który wychodzi na scenę i sobie gada, i to już jest jakiś sposób dotarcia do publiczności.
Satyryk przeważnie kojarzy się z życiem łatwym, lekkim i przyjemnym z racji dostarczania swojej publiczności wielu powodów do śmiechu. A jak jest naprawdę?
– Tak naprawdę to dzisiaj satyryk nie jest nikomu potrzebny. Z tego, co czytamy, na podstawie różnych badań, ludzie w stosunku do kilku, kilkunastu lat temu, są dużo bardziej zadowoleni. Mają coraz więcej pieniędzy, coraz więcej wolnego czasu
Utyskiwanie na politykę czy gospodarkę nie ma już takiego zainteresowania jak kiedyś. Na przykład w Szwajcarii nie ma wcale satyryków, bo i po co? Polska powoli zbliża się do Szwajcarii, dlatego działalność satyryczna podupada. Nie ma w naszym kraju żadnej gazety satyrycznej, programy satyryczne w zasadzie też poznikały z telewizji… Ale może to dobrze, bo w kraju, w którym satyra staje się zbędna mieszkają ludzie zadowoleni.
W jednym z wywiadów przyznał Pan, że kiedyś uprawiał siatkówkę. Jak Pan ocenia występ naszych siatkarzy na olimpiadzie?
– Kiedyś uprawiałem siatkówkę zawodowo, wcześniej trochę lekkoatletykę: skakałem w dal, biegałem przez płotki. Potem już amatorsko przez długi czas grałem w tenisa, ale odkąd pochłonęła mnie moja obecna pasja – golf – to już tylko gram w golfa. Polacy grają naprawdę nieźle. To że odpadli na Olimpiadzie było zupełnym przypadkiem.
A co z naszymi „Złotkami”, których blask zupełnie zgasł podczas IO?
Myślę, że tam też było dużo przypadku. Największym nieszczęściem dla naszych obydwu reprezentacji są zagraniczni trenerzy. Pan Bonitta już przed olimpiadą wiedział, że kontrakt z nim nie zostanie przedłużony, więc ja mu się wcale nie dziwię, że „orał” jedną szóstką cały czas. A ile np. taka Małgosia Glinka może grać bez przerwy. Umiejętności obydwu drużyn są znakomite, ale małym nieszczęściem są ich trenerzy, a dodatkowo podczas IO zabrakło odrobiny szczęścia. Trochę jest to niesprawiedliwe, kiedy o wyniku meczu decyduje tie-break i wygrywa się dwoma punktami, ale takie są zasady, i w siatkówce nie może być remisów.
Był Pan jednym z założycieli kabaretu Elita, który w pewnym momencie zawiesił działalność. Ale po jej wznowieniu Pana już w szeregach Elity nie było…
– Występowaliśmy dość intensywnie, od razu zrobiliśmy gigantyczną karierę. Kiedyś w Opolu śpiewaliśmy piosenkę „A mnie się marzy kurna chata” i z jakiegoś nieznanego zespołu we Wrocławiu staliśmy się znaną na ogólnopolskiej arenie grupą. I tak było do roku 1976. Wtedy nastąpiły wydarzenia radomskie, sytuacja polityczna w Polsce była coraz mniej ciekawa, cenzura zaczęła szaleć. A myśmy nigdy tak naprawdę do tej cenzury nie chodzili, byle co im dawaliśmy i jakoś nas tolerowali. Potem zaczęło być coraz trudniej, dlatego rozstaliśmy się na parę lat. Ja zostałem na estradzie i robiłem jakieś swoje własne programy, moi koledzy poszli do radia i do dzisiaj robią „Studio 202”. Kabaret ponownie zaczął działać w 1981 roku, na fali odwilży, ale we Wrocławiu. Ja już mieszkałem w Warszawie.
A nie chciał Pan wrócić?
– Do Wrocławia już nie bardzo było po co. Poza tym, w „Elicie” zawsze było wielu bardzo zdolnych ludzi, jeden więcej czy jeden mniej to nie grało roli. W tym czasie ja sobie dobrze sam dawałem radę, miałem własne programy autorskie, więc nie było potrzeby powrotu.
Prowadził Pan program „Śmiechu warte”, który cieszył się olbrzymią popularnością i w pewnym momencie zrezygnował Pan z jego prowadzenia. Dlaczego?
– Zrezygnowałem po 10 latach prowadzenia programu. Tak umówiłem się z producentami. W tym czasie miałem już program „Herbatka u Tadka” i nie chciałem się rozmieniać na drobne. Z Telewizją Szczecin umówiłem się, że poprowadzę 500 programów i pięćsetny będzie moim ostatnim, a potem telewizja znajdzie kogoś innego. Przestała też interesować mnie formuła w przeciwieństwie do talk-show jakim była „Herbatka u Tadka”. „Herbatkę…” zdjął pan Wildstein i mam na razie spokój od występowania w telewizji.
Skoro mowa o „Herbatce u Tadka”, to jacy byli Pana najtrudniejsi goście?
– Dla mnie nie ma trudnych gości. Nie próbowałem, nie śmiejąc się oczywiście, rozmawiać z ludźmi, którzy nie potrafią mówić. A ja dogadam się z każdym, kto w miarę potrafi mówić. Wbrew temu, co ludzie myśleli, to te rozmowy nigdy wcześniej nie były „próbowane”. Wszystko było a vista, a potem oczywiście było to montowane, ponieważ niektórzy goście na początku wcale nie byli rozmowni i trzeba było to uciąć. Poza tym zawsze do programu starałem się zaprosić ludzi interesujących, którzy mieli coś do powiedzenia. To nie było tak, jak w programie pani Olejnik, która swoich gości niszczy. Mój program był rozrywkowo-publicystyczny. Jestem takim facetem, który lubi ludzi i jak już kogoś zapraszałem, to zupełnie tak, jakbym zapraszał go do własnego domu, bo nigdy nie chciałem negatywnie się odnosić. A jeśli chodzi o przekrój gości, w szczególności o polityków, to już telewizja pilnowała, żeby nie było w żadnym kierunku przegięcia. Ale oczywiście, niektóre z gazet interpretowały to dla celów własnych. Któraś, nie pamiętam która, napisała, że jest to program SLD-owski i żeby to udowodnić, to wymienili polityków SLD, którzy brali udział w programie. Ale nie wymienili gości z pozostałych partii. U nas była nawet specjalna pani redaktor, która dbała o równy dobór polityków.
Chciałby Pan jeszcze powrócić do telewizji z własnym programem?
– To jest mój zawód. Tego typu facetów, w normalnych krajach, to niemalże noszą na rękach, żeby chcieli robić programy… Ja w dalszym ciągu coś robię, teraz mówię felietony w Radio dla Ciebie, codziennie o 9:15 mam parę minut czasu antenowego.
Przygotowuje się pan do nich wcześniej czy improwizuje?
– Mówię pięć minut, więc nie da się tak całkiem improwizować. Moje gadanie musi mieć sens, bo to nie jest rozmowa, tylko monolog.
Wracając do polskiej publiczności. Występował Pan kiedyś w Stanach Zjednoczonych, gdzie Pana występy były przyjmowane bardzo gorąco a hale pękały w szwach…
– Można powiedzieć, że tak było w Stanach i Kanadzie, ale to i tak nie jest to, co kiedyś. W innych krajach kultura jest takim samym towarem jak, na przykład, kiełbasa czy wódka. Trzeba sobie kupić płytę, żeby posłuchać artysty, kupić bilet, żeby gdzieś pójść. U nas uważa się, że kultura musi być za darmo – to pozostałości po władzy socjalistycznej.
Czy z perspektywy czasu może Pan powiedzieć o sobie jako o człowieku spełnionym i szczęśliwym?
– Nigdy nie uważałem się za nieszczęśliwego. Ale mój zawód i moja praca zależą od innych ludzi, od ich gustów i sympatii. A ja gram w golfa i mam jakieś zajęcie. Potrzeb dużych nie mam, jeśli chodzi o finanse. Stabilizację jakąś już kiedyś osiągnąłem i nie potrzebuję zarabiać tyle, co kilka lat temu. Tylko trochę mi szkoda, kiedy spotkam ludzi na ulicy, którzy pytają mnie czemu nie mam programu w telewizji.
Porozmawiajmy o golfie. Dlaczego właśnie ten sport?
– Golf jest sportem, który uprawiać można w każdym wieku. Tiger Woods, najwybitniejszy światowej klasy golfista, to najlepiej zarabiający sportowiec świata, a ma 28 lat. Sergio Garcia jest od niego o 5 lat młodszy. W tej chwili 16-17-letni chłopcy grają na poziomie światowym, ale na takim samym poziomie gra również 72-letni Klaus. Poza tym golf, to przebywanie na powietrzu, co prawda trochę się człowiek zmęczy jak przejdzie 10 km, ale to wie tylko ten, co chodzi. Na całym świecie gra ponad 150 milionów ludzi. W Polsce golf jeszcze długo nie osiągnie takiej popularności, bo Polak wszystko wie lepiej.
A czy to nie jest tak dlatego, że Polacy uważają, iż golf jest sportem dla osób mających ugruntowaną pozycję społeczną i materialną?
– Jest w tym trochę racji, bo do tego sportu trzeba mieć dużo czasu. Runda golfa trwa 4-5 godzin i to mogą robić ludzie, którzy są zorganizowani. Sam kiedyś myślałem, że nie znajdę tyle czasu na golfa, ale jednak się udało. Poza tym Polak uważa, że to jest sport dla idiotów. Bo co to za filozofia walić kijem w małą piłeczkę.
Dziękuję bardzo za rozmowę
KINGA POPIOŁEK