Krystyna Maciejewska i Janusz Gniatkowski to małżeństwo idealne. Artystów łączy nie tylko miłość, ale również serdeczna przyjaźń i wzajemne oddanie. Na wspomnieniową rozmowę z panią Krystyną umówiłam się w domu piosenkarzy w Poraju. Dzisiaj prezentujemy drugą część wspomnień pani Krystyny.
Życie artystyczne, to ciągle rozjazdy. Jak udało się Państwu budować szczęśliwy związek małżeński? Łączyć życie rodzinne z zawodowym?
– Przez pierwsze lata Janusz stosował metodę „zamkniętych drzwi”. Dostrzegłam to później. Dopóki nie był mnie pewny, nie było żadnych spotkań towarzyskich. Jak mówiła nasza organizatorka koncertów – tylko za rączkę i w parze.
Był zazdrosny?
– Bardzo, ale i ja nie należałam do łagodnych. Czyli pierwszy etap, to była izolacja od środowiska, dopóki nie nabraliśmy pewności siebie nawzajem. Takiej, że jesteśmy razem, mimo wszystko. Potem zaczęło nas łączyć zbyt wiele rzeczy, również praca zawodowa – wspólne koncerty, wyjazdy. I nasz związek zrobił się bardziej otwarty. Zdarzało się, że budziłam się o czwartej rano w hotelu i Janusza nie było. Jak miałam fantazję, to wstawałam i szłam tam, gdzie było najgłośniej, bo wiadomo było, że tam jest Janusz i ma wenę do opowiadania. A opowiadał namiętnie, był prawdziwym gawędziarzem. Rozmowy w towarzystwie zaczynały się od wspólnych dowcipów, a potem Janusz przejmował pałeczkę i sypał swoje anegdoty z życia. Wszyscy milkli i otwierali buzie. Jego kolega saksofonista z Częstochowy – Janusz Sołtysiak – mówił, że podczas trasy koncertowej, gdzie konferansjerkę prowadziła Irena Dziedzic, show na scenie mieli Kobiela i Fedorowicz, a w garderobie, autobusie – Janusz. Trzeci etap, to już życie nawykowe, jak w starym małżeństwie. Ja okrzepłam, zaczęłam bardziej udzielać się artystycznie, choćby tworząc scenariusze. Był podział – Janusz zajmował się sprawami na zewnątrz, ja artystycznym kształtem programu. Tak jak było na koncercie w Filharmonii Częstochowskiej.
Z jakimi jeszcze wadami męża musiała się Pani zmagać?
– To był choleryk, wybuchał, nagle. Do tej pory mu to zostało. Do tego stopnia, że łapał mnie za rękę na środku ulicy i robił mi awanturę, aż ludzie stawali dookoła. I nie było skrępowania. Jak miał pretensje, że na kogoś spojrzałam nie tak jak trzeba, kłótnia była natychmiast. Ale nie na tematy zawodowe, o to spieraliśmy się, gdy byliśmy sami.
W czym zatem tkwi sekret trwałości Państwa związku?
– W delikatności. Janusz, wbrew pozorom – masywnej postawie, mocnym, zdecydowanym głosie, jest niesamowicie wrażliwym, subtelnym facetem. Poza tym miłość do zwierząt, inne traktowanie świata, nie jako standardowy, ogólnie przyjęty. Janusz ma bardzo silną osobowość, jest człowiekiem pełnym uroku, nieustannie brylującym, synonimem prawdziwego mężczyzny. Janusz dzisiaj nie pamięta, co go zauroczyło we mnie, czego u mnie szukał. Może… było to przeczucie, że będę mu tak bardzo potrzebna. Artyści mają bardzo dużą intuicję. U nas objawiło się ona w 1986 roku. Całe życie nie chcieliśmy mieć stałego miejsca i nagle kupiliśmy dom w Poraju, w którym spędzałam wakacje w dzieciństwie. Janusz zaczął szukać stabilizacji, choć nigdy nie była mu potrzebna. Wszystkie zarobione pieniądze szły na nowy dom.
Pod jakim względem dobraliście się Państwo idealnie?
– W nastawieniu do świata, jego absolutu, do kochania słabszych i zwierząt. Pomimo ogromnej polskości Janusza – nigdzie nie chciał zostać – do wspólnego patrzenia na świat, jakbyśmy byli obywatelami świata. Janusz był zawsze tolerancyjny, ludzie byli dla nas równi. W tym zgadzaliśmy się do końca. Nie było dla nas spraw, które były podporządkowane interesowi. Nie było mizdrzenia się do pana prezesa, od którego coś zależy. Janusz poświęcał więcej uwagi jakiemuś dziesiątemu podwładnemu, jeżeli dobrze mu się z nim rozmawiało. Może decydowało o tym poczucie siły, własnej wartości, że nic nie musimy załatwiać przez koneksje, układy, także zawodowe.
Jakie cechy podziwia Pani u męża?
– Janusz fascynował urzekająca, bogatą osobowością dającą równocześnie poczucie bezpieczeństwa. Wykluczało to nudę – zabijającą wiele małżeństw. Jego delikatność, wrażliwość, to cechy, które wszyscy znają, bo emanują z jego piosenek. Ale nie wszyscy wiedzą, że był również gorący jak wulkan. Dwa miesiące przed wypadkiem byliśmy w Kijowie. Janusz spotkała się tam ze swoim fanem i jego młodą zoną. Określiła go krótko: „po prostu ogień”.
Estrada daje poczucie atrakcyjności osobistej, a więc i niepewność osobistą. Nasze współżycie ciągle było na nią narażone, choć z perspektywy czasu wydaje się stabilne. Ciągle wiedzieliśmy, że jesteśmy dla siebie atrakcyjni, każdy występ był tego sprawdzianem. Nasze oddziaływanie – jak u Janusza – jest przez głos i osobowość, przez rzucanie czaru na widownię.
A na Panią, jaki rzucił czar?
– Jeszcze nie mam tego sprecyzowanego (śmiech). Niewątpliwie to, że był bożyszczem kobiet, silną osobowością, która ciągle potrafiła pasjonować w dniu codziennym, że był zmienny i nie stało się z nim w miejscu, tylko szło ciągle do przodu, że życie z nim było nieustająco ciekawe i interesujące. Nie była to monotonia, typu do pracy i z powrotem, tylko również dzielenie zawodu. A to było naszą wygraną. To, co być może innych by dzieliło, nas łączyło. Bo znaleźliśmy podział pracy. Pewnie, że czasem się kłóciliśmy.
Co jest najwspanialsze w życiu artysty?
– Zmienność. To, że nie ma stabilizacji, stagnacji, są ciągłe niespodzianki i nigdy nie wiadomo, co nas czeka, a każde spotkanie z publicznością jest jak pójście na nową randkę. Z nową miłością. Jest to fantastyczne życie. To, co nas spotkało teraz, jest dla mnie czymś okropnym – normalna stabilizacja, która dla innych ludzi byłaby prezentem. Rozstanie z estradą jest ogromnym przeżyciem. Nagle człowiek jest wyrzucony poza nawias, nie może się codziennie sprawdzać, nie ma nowych wyzwań, weryfikowania swoich możliwości. A przecież każdy wyjazd za granicę, każdy koncert, to nowa próba, czy dam rade, czy jeszcze potrafię. Pewnie, że z czasem nabiera się ogłady scenicznej, rutyny, ale ustanie walki jest dla artysty, który żył na takich jak my obrotach, zabójcze.
A co najtrudniejsze?
– Nie ma rzeczy smutnych, jedynie dokuczliwe. Nawet rozstanie Janusza z mediami, które miało go wykluczyć, okazało się zwycięstwem. Poszedł w naród i wygrał, nawet teraz po wypadku. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie czas. Najtrudniejsza jest uciążliwość, to znaczy dojazdy, niedobre garderoby, niewygodne autobusy, zły hotel.
Największy wspólny sukces?
– Wszystkie były wspólne, od momentu, gdy się poznaliśmy. Nie było podziału. Czuliśmy się tak blisko, że każdy sukces był nasz. Życie artystyczne, jeżeli ma trwać, musi składać się wyłącznie z sukcesów. Z tym tylko, że były one niezauważalne przez prasę, radio, telewizję. A bywało tak, że ludzie po koncertach nie chcieli wychodzić z sali. Konferansjer kończył, a oni po prostu siedzieli. Pracowaliśmy na to nieustannie. Nigdy nie mieliśmy chałtur, do koncertów szykowaliśmy się solidnie. Janusz zawsze dbał, by zespół muzyczny był nie tylko najlepszy, ale i super przygotowany do występu. Koncert w Filharmonii był potrzebny głównie mnie, abym odzyskała zaufanie do siebie, jako osoby odpowiedzialnej za wspólny koncert.
Mówi się, że małżeństwo bez kryzysów jest jak potrawa bez przypraw. Jakie „przyprawy” dominowały u Państwa?
– „Przyprawy” dawało życie, a kryzysy były co krok. Smak naszego związku polegał na tym, że były nieustanne wzloty i upadki, kłótnie, a potem wielkie godzenie się. Ale nie było to na zasadzie, że się rozstaniemy, choć i takie słowa padały. Na początku lat 70. Janusz sam pojechał do Stanów z dużą grupą estradową, jak wrócił, powiedział: „Nigdzie już bez ciebie nie jadę”. I tak było. Czasami byliśmy już sobą zmęczeni, ale nigdy nie utraciliśmy miłości. Ona dominowała nieprzerwanie. W pierwszych latach to była tzw. miłość wielka, to znaczy taka, której całe środowisko nam zazdrościło – trzymaliśmy się za rączkę, chodziliśmy razem wszędzie. Ciągła bliskość była nam stale potrzebna, jakbyśmy ładowali się w ten sposób nawzajem. Jak przychodziły kłótnie, obrażałam się i… nie przyjmowałam śniadania do łóżka. Bo Janusz, jako prawdziwy dżentelmen, codziennie dawał mi śniadanie do łóżka. To była reguła i nie ujmowało to jego męskości, absolutnie. Gdy chciałam mu dać do zrozumienia, że jestem obrażona, mówiłam: „Śniadanie zrobię sobie sama”. I to była kara.
Rozmawiała
URSZULA GIŻYŃSKA
Fot. Archiwum Rodzinne Państwa Gniatkowskich