POCZĄTEK SEZONU W TEATRZE – RECENZJA PREMIERY
Farsa erotyczna… Gdy poznałem gatunek przypisany najnowszej produkcji Teatru im. Adama Mickiewicza „Ostra jazda”, naszła mnie dwojaka refleksja. Znając współczesne realia, mogła wyjść z tego albo przepyszna, okraszona pieprzykiem sprośności, przezabawna historia, albo wulgarny gniot.
Na szczęście do drugiego wariantu częstochowskiej realizacji daleko, do pierwszego… niestety też.
Jak to w farsach bywa, poczynania jej bohaterów nie da się w pełni racjonalnie wytłumaczyć. O to trzy postaci (Daphne – Agata Ochata-Hutyra, Rollie – Adam Hutyra i Alex – Bartosz Kopeć) znajdują się na życiowym wirażu, z dnia na dzień są bez pracy. O dziwo najlepszego rozwiązania kłopotliwej sytuacji dopatrują się w nakręceniu… filmu pornograficznego. Do projektu szybko dołączają początkująca aktorka Jill (Sylwia Oksiuta) i bukmacher Byron (Michał Kula), którzy w produkcji mają zagrać główne role. I zaczyna się…
Pomysł na sztukę, może nie odkrywczy, ale ciekawy. Ale również łatwy do niesprostania zadaniu. I to się reżyserowi Mirosławowi Połatyńskiemu udało.
Nie można mu zarzucić przekroczenia granic dobrego smaku, epatowania jakimiś wulgaryzmami. Tego uniknął i chwała mu za to, bo we współczesnym teatrze można spotkać różne artystyczne dziwolągi, wzbudzające jedynie niesmak.
Jednak „Ostra jazda” w częstochowskim wydaniu wydaje się po prostu mało zabawna. Ot, historyjka opowiedziana mimochodem. Oczywiście pewne sceny bawią mniej, inne bardziej, jednakże fakt, że pierwsze prawdziwe rozbawienie publiczności nastąpiło dopiero po zagoszczeniu na dobre na scenie Michała Kuli (czyli pod sam koniec pierwszej części) o całości nie świadczy najlepiej.
Podstawowy problem wydaje się tkwić w samych aktorach. Dostali całkiem dobry materiał na ciekawe przedstawienie, ale swoimi rolami (oprócz Kuli) wydają się w ogóle nie bawić. Wyszło więc drętwo i mało przekonująco, szczególnie nazbyt częste, wydumane monologi Hutyry. Dla przykładu aktor staje na skraju sceny i stwierdza: „ja w tej rozmowie specjalnie nie brałem udziału, więc stanąłem sobie z boku”. Ani to zabawne, ani do niczego niepotrzebne.
Szkoda, bo tekst ma potencjał, a pod koniec pojawiły się nawet morały o prawdziwej miłości. Można było z tego materiału wyciągnąć znacznie więcej. Stworzyć sympatyczną historię, z niegłupim przesłaniem. Nie wyszło, ale przynajmniej uniknięto obrazoburczości. Taka wisienka na kilkudniowym torcie.
ŁUKASZ GIŻYŃSKI