W zeszłym wydaniu zamieściliśmy relację z III Ogólnopolskich Warsztatów Jazzowo-Bluesowych, które zorganizowały w Częstochowie Towarzystwo Inicjatyw Artystycznych „Forma”, Klub Muzyczny „ASK” oraz Instytut Muzyki Wydziału Wychowania Artystycznego Akademii im. Jana Długosza. Dziś publikujemy wywiad z dyrektorem artystycznym przedsięwzięcia, wybitnym polskim gitarzystą Markiem Radulim, który był jednym z pedagogów podczas zajęć z młodymi muzykami.
Uczestniczy Pan w częstochowskich Warsztatach od początku. Jak Pan ocenia rozwój tej imprezy?
– Tego typu przedsięwzięcia ocenia się po okresie przynajmniej pięciu lat. Uczestnicząc w warsztatach w całym kraju, zauważam tendencje rozwojowe i spadkowe. W tym roku nieszczęśliwie trafiliśmy z terminem, ponieważ o tydzień później, w stosunku do lat ubiegłych, było zakończenie roku szkolnego. Impreza miała charakter rozwojowy przez pierwsze dwie edycje, jednak w bieżącej trochę zawiodła frekwencja. Ale atmosfera na zajęciach była wspaniała. Poza tym jest mniej uczestników, ale za to na bardzo wysokim poziomie. Każdy z gitarzystów, którzy byli u mnie na wykładach, to muzycy, którzy przyszli już z jakimiś ciekawymi problemami dyskusyjnymi i można było z nich wiele wykrzesać, co jest istotne.
Część uczestników brała już udział w chociaż jednej z poprzednich edycji. Czy widać u nich jakiś progres?
– Zawsze widać progres. Jeżeli ludzie ćwiczą, rozwijają się. To jest naturalne. Jeśli się gimnastykujesz, to potrafisz zrobić coraz więcej pompek. Po roku grania na gitarze, jeżeli uczestnik realizuje program, to efekt musi być widoczny. I jest. Z kolei ci, którzy z różnych przyczyn nie mogli ćwiczyć, teraz dostali kolejną szansę i być może do przyszłej edycji wykreują coś wartościowego.
Można by powiedzieć, ile człowiek jest się w stanie nauczyć przez trzy, cztery dni. Jak wyglądają takie zajęcia warsztatowe?
– Nie można się nauczyć grać przez trzy dni. Natomiast można sobie zanotować i zrozumieć wiele zagadnień, które potem przez regularne ćwiczenia w ciągu roku powinny dać odpowiedni rezultat. W trakcie zajęć przekazujemy skompensowaną wiedzę, jak i co każdy powinien robić indywidualnie do kolejnej edycji, jakiego rodzaju ćwiczenia, tematyka i problemy powinien podjąć, w jak najbardziej efektywny sposób.
Od bieżącej edycji pełni Pan funkcję dyrektora artystycznego Warsztatów. Jak Pan widzi swoją rolę w tym przedsięwzięciu?
– Moja rola jest bardzo prosta. Pomagam Krzysiowi (Krzysztofowi Kwapisiewiczowi, głównemu organizatorowi Warsztatów – dop. red.) skorygować pewne działania z muzykami, których zaprasza. On jest bardzo kreatywnym organizatorem. Ma swoje typy, posiada wielu znajomych w tej branży. Widział i sam przeprowadził wiele koncertów. Mnie się pyta o sprawy typu, co sądzę o danym muzyku, zespole, czy mam rozeznanie, którzy ludzie są najbardziej kompetentni. Moje stanowisko jest w zasadzie symboliczne, bo za wszystko i tak odpowiada Krzysiek. I robi to bardzo dobrze, co jest godne podkreślenia. Może jest skromny i fajnie, że uważa, że dyrektor artystyczny przyda mu się, ale bez niego i tak doskonale dałby sobie radę. A moje wsparcie i nazwisko wiąże się przede wszystkim, że mam doświadczenie w tego typu imprezach i to dyscyplinuje ludzi. Powoduje, że traktują te Warsztaty poważnie.
Jaką Pan widzi przyszłość częstochowskich Warsztatów?
– Jestem przekonany, że w przyszłym roku zainteresowanie będzie znacznie większe, to tylko kwestia dopasowania terminu. Ubiegłe dwa lata pokazały, że młodzież jest zainteresowana udziałem w Warsztatach. W dodatku na tym terenie aż tak wiele się nie dzieje, żeby podobne imprezy przeszkadzały sobie wzajemnie. Poza tym nazwiska wykładowców są gwarantem dobrej jakości, bo są to fachowcy z najwyższej półki. Ważną rolę powinny pełnić instytucje publiczne. Organizator, który to wszystko spina, potrzebuje wsparcia. To jest edukacja, czyli element ponoć najważniejszy w naszym kraju. Można by zaprezentować szerszej publiczności program artystyczny przygotowany przez utalentowanych młodych ludzi. Warto zainwestować w młodzież, która będzie się uczyć grać na instrumentach i się rozwijać, aniżeli miałaby wybijać szyby i kraść radia samochodowe. Lepiej grać, niż pić i ćpać.
Na przestrzeni Pańskiej kariery uczestniczył Pan w wielu projektach muzycznych, grał w szeregu zespołów. Czym obecnie się Pan zajmuje jako artysta, poza prowadzeniem zajęć warsztatowych?
– Aktualnie głównie skoncentrowałem się na uczestniczeniu w projektach o profilu jazzowym. Wycofałem się z nurtu rozrywkowego, usługowego. Zająłem się współpracą z wybitnymi muzykami ze sceny jazzowej i okolic. Występuję równolegle w czterech, pięciu formacjach. Uczestniczę też w projektach jednorazowych. W tym roku kluczowym takim przedsięwzięciem jest „Chopin jazzowo, klasycznie i rockowo”, związany z obchodami Roku Chopinowskiego. Jest to wysokobudżetowe, eksportowe przedsięwzięcie, jeżdzimy po świecie i reprezentujemy nasz kraj. Obecne działania to wypadkowa moich zainteresowań: muzyką instrumentalna, jazzową, improwizowaną.
Na początku kariery parał się Pan także graniem na perkusji. Co zdecydowało, że wybrał Pan jednak gitarę?
– Równolegle uczyłem się na dwóch kierunkach: gitarze i perkusji. Kiedy jechałem na swoje pierwsze przesłuchanie, okazało się, że w zespole perkusista już był i to jeden z najlepszych wówczas w kraju. Chciałem grać w tej grupie i dalej się rozwijać zawodowo. Tak więc życie zdecydowało, że jednak będę gitarzystą. Chociaż w dalszym ciągu czuję się również perkusistą.
Wspomniał Pan o różnych kierunkach muzycznych, którymi się zajmował. Ale nagrał Pan również płytę z zespołem, który specjalizuje się w muzyce irlandzkiej. Czy to był jakiś eksperyment, czy może zainteresowało Pana coś w tym gatunku?
– Dostałem propozycję od grupy Cuarrantuohill, jednej z najpopularniejszych w Polsce, uprawiających muzykę irlandzką, tzw. barową, bo folkowa muzyka irlandzka służy głównie do tego, by towarzyszyła przy spożywaniu dobrych piw. Jednak ten zespół doprowadził ten gatunek do rangi prawdziwej sztuki. Zapragnęli nagrać irish jazz i zaprosili do współpracy wybitnych muzyków, jak np. Wojtek Karolak, Urszula Dudziak czy Krzysztof Ścierański. I w tym zacnym gronie mi również udało się zagościć. Każdy z nas zinterpretował z zespołem jakąś melodię irlandzką i przyczynił się do powstania płyty spiętej klamrą tematyczną, a zarazem wyrażającej różnorodność kolorystyki poszczególnych artystów. To był przemyślany projekt, album zdobył nawet nominację do Fryderyków. Ale to są przedsięwzięcia jednorazowe. Uczestniczyłem też w innych, np. „Jimi Hendrix po polsku” czy płyta „Tribute to Tadeusz Nalepa”. W swojej karierze miałem ich sporo.
Ma Pan koncie także płytę solową. Czy ona wieńczyła jakiś okres w Pańskiej karierze i czy planuje Pan następną?
– Tak, jedną autorską płytę solową z 1997 r. Miała ona zasygnalizować, że moje zamiłowania są bardziej w stronę muzyki instrumentalnej. Grałem w tamtym okresie z kilkoma zespołami popowymi, gdzie gitara spełnia mniej znaczącą rolę. A na tamtym albumie pokazałem swoje oblicze jako gitarzysta wiodący. Oczywiście, planuję kolejne nagrania.
Dziękuję za rozmowę.
rozmawiał:
ŁUKASZ GIŻYŃSKI