Antoniego Jankowskiego spotkałem na cmentarzu Kule w Częstochowie. Stał przy Mogile Polskiego Męczeństwa na Wschodzie, Sybiraków i Kresowiaków. Przy polskim kurhanie bólu, cierpienia, pamięci. Wraca tu, do Syberii utraconego dzieciństwa. W Częstochowie z tej polskiej gwardii syberyjsko-kresowej mieszka i żyje jeszcze około 300 osób. Są to ci, którzy przeżyli dramat syberyjskiej zsyłki jako dzieci. Dziś są ostatnimi strażnikami pamięci tamtej zbrodni sowieckiej na narodzie polskim. Pamięci o ich dziadach.
Antoniego Jankowskiego spotkałem na cmentarzu Kule w Częstochowie. Stał przy Mogile Polskiego Męczeństwa na Wschodzie, Sybiraków i Kresowiaków. Przy polskim kurhanie bólu, cierpienia, pamięci. Wraca tu, do Syberii utraconego dzieciństwa. W Częstochowie z tej polskiej gwardii syberyjsko-kresowej mieszka i żyje jeszcze około 300 osób. Są to ci, którzy przeżyli dramat syberyjskiej zsyłki jako dzieci. Dziś są ostatnimi strażnikami pamięci tamtej zbrodni sowieckiej na narodzie polskim. Pamięci o ich dziadach.
Antoni Jankowski urodził się na polskim Podolu. Jego rodzice Grzegorz i Helena wyjechali za chlebem do Ameryki. Wrócili, gdy Polska odzyskała niepodległość. Skupowali ziemię, dochodząc do dużego gospodarstwa. Wybuchła wojna 1939 r. Weszli Sowieci. Rozpoczęły się wywózki. – Ojciec wedle nich był kułakiem, czyli wrogiem i ukrywał się – mówi pan Antoni.
W budynkach ich gospodarstwa Sowieci planowali zrobić sowchoz. Jankowscy rozdzielili cały dobytek po sąsiadach. W domu pozostało co najpotrzebniejsze. – I przyszli nocą. Tak robiło NKWD zawsze. Odtąd noc była naszą porą zła – mówi pan Antoni. – Łomot do drzwi. Szczęk odbezpieczanej broni. Lufy karabinów skierowane do mamy, małych sióstr i do mnie. Szukali ojca. Bez skutku. Mówili, że wiozą nas niedaleko i dostaniemy w nowym miejscu mieszkanie.
Helena Jankowska odjeżdżała z dziećmi z Podola z Delejowa o trzeciej w nocy. Wierzyli, że jadą „za miedzę”. W Haliczu czekały na nich brudne, złajnione bydlęce wagony. Puste. Zamiast bydła wsiadali ludzie. W środku drewniane półki. Osiem rodzin. Oni, jeszcze jedna polska rodzina i jeszcze Łemkowie i Ukraińcy. Załadunek odbywał się też nocą.
Enkawudziści zasunęli wrota, zamknęli na skobel, kłódkę i dla pewności – jeszcze drut kolczasty. Zamknięci stali pełny dzień. W zaduchu, o głodzie. W strachu, co będzie dalej. Wreszcie jechali i jechali. Już wiedzieli, że nie za miedzę. Ktoś przez szpary w ścianie wagonu wypatrzył wielkie góry i krzyczał w rozpaczy: „Ludzie! Góry! To Ural! Wiozą nas na Sybir!
– Moja mama cały czas się modliła – mówi pan Antoni. – Za ludzi, których nie znałem, i o których czasem opowiadał mi ojciec: za konfederatów barskich, za powstańców Kościuszki, żołnierzy Napoleona, powstańców listopadowych, powstańców styczniowych.
Po dwu tygodniach dotarli do Krasnojarska. Wyrzucili ich z wagonu na nasyp. Z tobołkami. I od razu pod sąd bolszewicki. Sekretarka za stolikiem, z bumagą i enkawudzista z pistoletem. Ludzie podchodzili rodzinami: imię, nazwisko i wyrok: dwadzieścia lat katorgi, zesłania. Na tym nasypie w Krasnojarsku, na tobołach, koczowali pod gołym niebem dwa tygodnie. Dostawali „kipiatok” czyli wrzątek i po kawałku czarnego chleba. Tylko raz, w ciągu tych dwu tygodni, dostali zupę. Raz dzieci Jankowskiej pobiegły za prawosławnym pogrzebem (tam niesie się umarłego na ręcznikach w otwartej trumnie) aż na cmentarz. Tam zagadnął ich rosyjski wyrostek. Pytał Antka, jak wyglądali polscy żołnierze. Antek opowiadał mu o zielonych mundurach i rogatywkach. Ten wskazał ręką za pobliski jar. Tam, za tym jarem, powiedział, rozstrzeliwali polskich żołnierzy. Nazajutrz pobiegła tam Antosiowa siostra. Wróciła z guzikiem z orzełkiem, należącym do polskiego żołnierza w dłoni. Pan Antoni zeznawał na tę okoliczność zbrodni sowieckiej na żołnierzach polskich w okolicy Krasnojarska, zeznawał w IPeeNie. Sam nie umiałby wskazać tego miejsca. Wątpi, czy poszukiwania IPeeNu przyniosą jakiś efekt.
I przyszła kolejna noc NKWD. Załadowali ich na statek. Płynęli Jenisejem dwa dni. Potem znowu w nocy przeładunek i wywózka do wsi Fierma-Cziesnoki, koło Nowosjołowa. Do wsi-sowchozu. Trzy rodziny do jednej izbuszki. Tak samo jak w „bydlakach” – tych wagonach. Gołe prycze drewniane, małe okienko, coś co przypominało piec i nic więcej. Potem Antek z kałamarza zrobił lampkę.
Na drugi dzień matka i Antoś od razu do pracy. Siostry za małe. Dostali przydział żywności. Oni, pracujący, po 40 dkg chleba. Siostry, nie pracujące, 15 dkg chleba. Chleb twardy i ciężki, jak skamieniała szaro-brązowa hutnicza szlaka. Tak żyli „normalnie po syberyjsku” przez pięć lat. Jak wywieźli Ukraińców do tajgi, to w izbie się poluźniło, bo ubyło ludzi. Przybywało wszy. Wiecznie nienasyconych, krwiopijnych, niemal śmiertelnie. Oblepiały ciała jak łodygi i liście roślin mszyce. Mama i Antoś pracowali przy chorym bydle zarażonym gruźlicą. Po 12, 16 godzin. I tak mijały lata. 40-stopniowe upały nie do zniesienia i 40-stopniowe mrozy cudem przeżyte.
Antek był pastuchem. Zarządca żądał od Antka coraz więcej mleka. Było potrzebne na front, dla żołnierzy. W czasie upałów krowy gryzione przez gzy gziły się, nie pasły, nie chciały dawać mleka. Ktoś doniósł, że to wina pastucha Antka, że krowy nie chcą „mleczyć” według planu. Kazano mu paść krowy nocą, te chciały spać. Więc je budził, szarpał za rogi, ciągnął za ogony. Ale to nic nie dawało. Zarządca wezwał Antka do raportu. Powiedział mu, że on 14-letni chłopak jest „wriditieljem”, czyli sabotażystą. Że to z jego winy krowy się gżą, że być może jego ojciec, kułak i zdrajca wysadza gdzieś w Polsce pociągi sowieckie. Dlatego Antek nie jest godzien chodzić po rosyjskiej ziemi. Mówiąc to, patrzył wyzywająco na chłopaka i bawił się pistoletem. Być może uratowała go od rozstrzelania za „pastusi sabotaż” obowiązująca już wtedy umowa Stalin – Sikorski.
Upłynęło prawie pięć lat, skończyła się wojna. Pięć lat dzieciństwa Antoniego w głodzie i strachu. Bez mydła, bez światła. Pięć lat wszy i brudu. Był marzec 1946 roku. Można było wracać do Polski. I wracali. Po enkawudowsku, nocami. Dopiero na punkcie zbornym w Białej Cerkwi zobaczyli, ile polskich rodzin wraca do Ojczyzny z zesłania. Usłyszeli koło Brześcia po raz pierwszy po pięciu latach bicie dzwonów, zobaczyli procesję. Ksiądz ich pobłogosławił. Płakali.
Stali nocą na moście w Warszawie. Widzieli majaczące zmory zgliszcz Warszawy. Spotkali polskich kolejarzy, którzy, słysząc ich pomstowania na Stalina, uciekali w popłochu. Był kwiecień 1946 roku. Nie wiedzieli że Polską włodarzy już Stalin.
Trafili do ojca przez Czerwony Krzyż do Olesna Śląskiego. Tam ojciec razem z wszami spalił i zakopał ich ubrania. A potem posłał Antka do szkoły. Zapamiętał polskie litery tylko dlatego, że miał na Sybirze książeczkę do nabożeństwa od pierwszej komunii świętej i zmęczonej matce czytał na głos modlitwy. A potem, po liceum była biologia na UJ w Krakowie skończona celująco. Ale mało co na studia by się nie dostał. Napisał w życiorysie, że był wywieziony na Syberię. Na szczęście zauważył to nauczyciel i wytłumaczył, że trzeba to napisać inaczej: że „Związek Radziecki w ochronie przed hitlerowcami wywiózł go w głąb terytorium państwa, by uchronić go przed niemieckim obozem koncentracyjnym”. I tak też napisał.
Po studiach jako prymus miał prawo wyboru miejsca pracy. Wybrał Częstochowę i Jasną Górę. Dostał się do Liceum Sienkiewicza, wtedy jednego z najlepszych w Polsce. To był wielki honor dla młodego absolwenta Jagiellonki. I wtedy „pomogła” mu Syberia. Przydała mu się. Chcieli go „wciągnąć” do partii. Namawiali, szantażowali, grozili, przymuszali. I wtedy powiedział, rzucił, zdesperowany ostatni argument: „Dajcie mi spokój. Ja byłem pięć lat na zesłaniu. Na Syberii. Ja wiem, jaka ta partia jest, jak wygląda, jak działa. Zostawcie mnie w spokoju!”. I zostawili. Nawet nie wyrzucili ze szkoły, z Sienkiewicza, który był wtedy oczkiem w głowie rządców miasta.
– Jest pamięć, ból. A przebaczenie? Był pan jednym z inicjatorów budowy tej Mogiły Pamięci na cmentarzu Kule w Częstochowie. Czy w pańskim sumieniu jest miejsce na przebaczenie? Pan Antoni po chwili namysłu odpowiada spokojnie: – Ja przeżyłem Syberię jako dziecko. W sowchozie. Ja nie byłem w tym stalinowskim piekle masowych mordów na Polakach w łagrach. W Workusie, Kołymie. Ja nie odczułem do szpiku kości bolszewickich zbrodni. Ta mogiła to pamięć o zbrodniach sowieckich. O mordach Ukraińców na Polakach. Ukraińcy zamordowali trzy osoby z mojej rodziny. Odrąbali im głowy toporami. W Swobodzie Kąkolnickiej, tam gdzie urodziła się moja mama. A ci prości ludzie, wśród których żyłem te pięć lat? Oni byli męczeni tak samo jak my. To wszystko zrobił stalinizm. Ludobójczy system. Kiedyśmy stamtąd odjeżdżali, Ukrainka – pamiętam, Wasilica, która też tam była – powiedziała ze łzami w oczach: „o was miał się kto upomnieć, o nas nie upomni się już nikt”. Kiedyśmy odjeżdżali, płakała.
Przed rokiem po 57 latach, zdobyłem się na odwagę. Pojechałem do Delejowa. Mojej ziemi dzieciństwa. Tam się nic nie zmieniło. Ta sama szutrowa droga, którą nas wywozili na Sybir. Te same drewniane chatyny. Tylko jeszcze bardziej kurne, połamane, kalekie. Tylko wszystko, co było tam polskie, jest zniszczone. I kaplica piękna, przydrożna, która budował mój ojciec i tylko plac po kiedyś pięknym polskim kościele. Ukraińcy mordowali Polaków tak samo na Podolu jak i na Wołyniu. A potem niszczyli wszystko, co polskie. Nie ma po nas śladu. Nic. Tylko została ta ziemia, którą wtedy, przed wojną uprawiał ojciec i osiedleńcy, polscy legioniści, bohaterowie Cudu nad Wisłą z 1920 roku. I trochę tej ziemi, złotej, najlepszej na świecie, mojej polskiej, podolskiej ziemi przywiozłem ze sobą. Tu pod Jasną Górę. Mam tę ziemię z mojego gniazda. Ale nigdy tam drugi raz nie pojadę.
Piotr Proszowski