O projektowaniu budki z piwem, o tym, w czym rzeźba jest podobna do ciasta oraz o rygorach, jakie narzuca program nauczania liceum plastycznego, rozmawiamy z Jerzym Kędziorą, częstochowskim rzeźbiarzem, który w tym roku obchodzi jubileusz 40-lecia pracy artystycznej.
Czy gdy czterdzieści lat temu zaczynał Pan swoją drogę artystyczną, spodziewał się Pan, że będzie ona aż tak długa?
– Niczego takiego nie planowałem. Poszedłem raczej na żywioł. Wszystko szło naturalnie, a już o tym, że poświęcę się w tak dużej mierze rzeźbie, w ogóle nie myślałem. Sądziłem, że będę tworzył wszechplastykę. W pewnym momencie dopiero wykrystalizowało się to, czym aktualnie się zajmuję.
Pamięta Pan ten moment?
– Nie, to odbywało się etapami. Przez długi czas realizowałem się jako twórca w różnych dziedzinach. „Ustawiły” mnie niejako moje studia, kierunek plastyki, jaki ukończyłem. Przez nie trafiłem do Sekcji Rzeźby Związku Polskich Artystów Plastyków, później do Związku Rzeźbiarzy. Stamtąd czerpałem branżowe informacje, zacząłem odpowiadać na różne wyzwania z tej dziedziny: korzystałem z zaproszeń na wystawy, udziały w konkursach, plenerach. One ukształtowały mnie jako twórcę form przestrzennych.
2012 rok to dla Pana rok wielu jubileuszy, wśród których wymienił Pan rocznicę „65 lat życia w mozole”. Na jakie trudności napotykał Pan na swojej życiowej i artystycznej drodze?
– Mozół to ciężka codzienna praca. A trudności… cały czas jakieś pokonuję. Życie to nie jest sielanka. Ale, jeśli ten trud przynosi pewne namacalne dowody aktywności w tym zawodzie, to jest to najlepsza zapłata.
Pamięta Pan swoją pierwszą rzeźbę?
– Nie przeczuwałem, że mogę rosnąć na rzeźbiarza. To się wykształtowało później. Pierwsze świadome rzeźby poczyniłem w liceum plastycznym. Pamiętam niektóre z nich do tej pory, ich formułowanie, co wyrzeźbiłem i nawet w jaki sposób to robiłem. Była to jedna z moich poważniejszych fascynacji, oprócz kilku innych. Ale ta sprawiała mi sporo satysfakcji.
A te inne fascynacje?
– Sztuki projektowe. Ale też malowanie. Zastanawiałem się, czy nie zostać architektem. Gdy byłem w liceum plastycznym profesor, z którym miałem zajęcia ze sztuk projektowych i liternictwa, podpatrzył mnie, gdy popijałem piwo. Na dyplom wymyślił mi, bym zaprojektował kiosk z piwem. Szybko mogłem się sprawdzić w tej dziedzinie. Architektura w ogóle mnie ciągnęła, później doszedłem do wniosku, że byłoby fajnie, by się realizować w designie, oprócz tego uprawiałem ceramikę, projektowałem ubrania…
Skąd wziął się u Pana pomysł, by rzeźbę, czyli coś, co kojarzy się ze statycznością, brakiem ruchu, „przyziemnością”, przedstawić zupełnie odwrotnie?
– Istnieje we mnie pewien rodzaj przekory. Wszystkie elementy, walory rzeźb, o których Pani mówi, wkładał mi do głowy mój profesor, twórca minimalistycznej obróbki kamienia, którego bardzo ceniłem. Ja jednak zastanawiałem się, czy naprawdę tak musi być? A może można postawić coś na głowie, albo poderwać, ulżyć rzeźbie tego ciężaru? Profesor uważał, że rzeźba powinna mieć powagę, ciężar, zawężoną przestrzeń, bryłowatość. Spytałem go, czy nie może być inaczej. „No to coś proponuj” – usłyszałem. Na studiach czegoś takiego jeszcze nie zaproponowałem, ale już próbowałem stworzyć rzeźby w ruchu, półprzezroczyste, uskrzydlone, nieprzytwierdzone do przyziemia, cokołu. A później, w trakcie dalszych dociekań, doszło do tego, do czego doszło.
Co jest najtrudniejszego w wykonaniu balansującej rzeźby?
– We wszystkich chyba dziedzinach twórczych najtrudniejsze jest znalezienie swoistej, własnej idei i przetworzenie jej później w dzieło. Znalezienie własnego języka obrazowania, własnego kodu. Dla wielu samo to, że moje rzeźby są w ten sposób ustawiane stanowi już trudność w ich rozumieniu, niosą aurę tajemniczości. Nikt się nie podjął jeszcze tworzyć czegoś podobnego. A dla mnie największą trudnością jest uzmysłowić innym po co w ogóle to robię. „Nie można by było tak jak było do tej pory?” Można. Ale można też tak, jak robię to ja.
Ile czasu zajmuje wykonanie takiej jednej rzeźby?
– Ciężko powiedzieć. Bardzo znaczącym elementem w pracy nad taką rzeźbą jest jej technologia. I ją trzeba rozciągać w czasie. Na pewno jeśli miałbym przyjąć zlecenie na balansującą rzeźbę przedstawiającą człowieka naturalnej wielkości, to nie podjąłbym się tego zadania wykonać w krótszym czasie niż trzy miesiące. Natomiast nie znaczy to, że jeżeli miałbym do zrobienia pięć rzeźb, to zajęłoby mi to piętnaście miesięcy. Pracuję z kilkoma rzeźbami na raz. Gdybym robił tylko jedną, traciłbym zbyt dużo czasu, dlatego że pewne etapy realizacyjne wymagają dojrzewania. To tak jak z ciastem – kucharka zarobi je na drożdżach i nie czeka, przyglądając się mu aż wyrośnie, tylko w tym czasie robi coś innego. Moje rzeźby też takiego czasu na „wyrośnięcie”, dojrzenie, potrzebują.
Czyli nie jest tak, że Pan skupia się na pracy nad jedną rzeźbą, a wszystko inne idzie w niwecz?
– Nie, jeżeli chodzi o rzeźby balansujące, to pracuję nad kilkoma na raz. Są jednak inne wyzwania, gdzie pracuje się nad jedną rzeźbą osobno, systematycznie, np. takie w drewnie czy kamieniu. W przypadku rzeźb balansujących technologia jest bardziej skomplikowana i przechodzi przez różne etapy. Każdy z nich niejako sezonuje się, w każdym trzeba poświęcić czas na kolejną operację, jedna faza jest kilkukrotnie powtarzana, zmienia się forma, przemodelowania.
Z czego czerpie Pan największą inspirację?
– Z życia. Z kulturowego dorobku człowieka. Staram się nawiązywać dialog z innymi twórcami w różnych epokach.
A jakich rzeźbiarzy najbardziej Pan ceni?
Rzetelnych. …i kreatywnych.
Ma Pan jakiegoś swojego ulubionego?
– Poddaję się urokowi bieżących obserwacji. Jestem pod wrażeniem niektórych twórców, niektórych wytworów sztuki, i staram się w nich znaleźć elementy dla mnie użyteczne, …właściwie rajcujące mnie. Ale fascynacja jest dość krótka – pod wpływem obejrzanego dzieła, wystawy, przeczytanej książki. Później przychodzi następne, odnajduję jakiś inny element, dokształcam się, bawię. Nie mam żadnej hierarchii twórców. Wielu mnie uwodzi, ale krótkotrwale – bo zobaczyłem dane dzieło w takim a nie innym świetle, byłem wtedy w takim a nie innym nastroju. Na pewno jestem pod wrażeniem tych największych – Michała Anioła, starożytnych Greków, …kilku współczesnych, …nie będę ich wymieniał.
Czy jest jakaś rzeźba pańskiego autorstwa, którą lubi Pan najbardziej?
– Tak. Ta którą chcę zrobić, taka jeszcze niedojrzała. Do kilku czuję jakiś większy sentyment, zadowolenie i każdą cenię za coś innego. To są trudne wybory. To tak, jakby wybierać swoje ulubione dziecko. Mogę kochać każde w inny sposób, ale niektórymi mogę się szczycić. Jeśli taka rzeźba wygrała najpoważniejszy konkurs, była czymś istotnym w całym środowisku, to mogę ją cenić. Ale konkurs też niczego nie mówi – ot, zdarzył się miły przypadek.
Skoro jesteśmy przy konkursach i nagrodach – z jakiego osiągnięcia jest Pan najbardziej dumny? Czy ma to w ogóle dla Pana jakieś znaczenie?
– Oczywiście, człowiek jest próżny i nagrody zawsze cieszą. Gdy biorę udział w jakimś konkursie, to często po to, żeby próbować rozwiązać jak najlepiej problem, który przede mną on stawia,. A jeśli jeszcze na dodatek go wygrywam, to jest to oczywiście jakaś satysfakcja. Jednak staram się ich nie przeceniać. Konkursy w pewnym momencie były dla mnie także źródłem inspiracji twórczej. Jeśli nie miałem ukształtowanej drogi, nadrzędnej idei, tworzyłem pod wpływem pewnych impulsów, wyzwań, typu wystawa, plener, tam dopiero pewne idee przyswajałem, zgłębiałem, proponowałem. Konkursy bywały wyzwaniami i impulsami do pracy artystycznej. Na pewno jedną z najważniejszych dla mnie nagród jest zwycięstwo w papieskim konkursie „Krzyż w życiu współczesnego człowieka” w 2000 roku. Startowało w nim całe środowisko, najlepsi polscy twórcy. Jeśli wygrywa się z takimi tuzami, to taka nagroda na pewno satysfakcjonuje. Ucieszyło mnie również to, że byłem doceniony w świecie zdominowanym przez sztuki multimedialne. Że moje dzieło, realistycznie pomodelowany człowiek, jest dopuszczony do finału międzynarodowego konkursu, gdzie przychodzi kilka tysięcy obiektów sztuki, począwszy od filmu z komórki, utworu muzycznego poprzez obrazy a na rzeźbach skończywszy.
Prezentował Pan swoje prace m.in. w Dubaju, Nowym Jorku czy Chicago, więc zwiedził Pan trochę świata. Co sprawia, że zawsze później wraca Pan do Częstochowy?
– Tu jest moje gniazdo. To nie tylko kwestia tego, że w Częstochowie się urodziłem, ale tutaj mam też pracownię, a w tę się wrasta. Tu jest moje przyziemie i to stąd się odrywam, by dokądś wyruszyć. Do pewnego momentu wydawało mi się, że to gdzie się pracuje, nie jest takie ważne, ale zaczynam zmieniać zdanie. W Nowym Jorku czy chociażby w Warszawie więcej osób jest zainteresowanych tym, co robisz. Teraz widzę, że należało bardziej skupić się na szerszej sprzedaży tego, co się tworzy, niż tylko na samym tworzeniu.
Jest Pan również pedagogiem, uczy Pan w Zespole Szkół Plastycznych im. Jacka Malczewskiego. Jakich rad, jako doświadczony artysta udziela Pan swoim uczniom, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę ze sztuką?
– Staram się nie zabijać w nich młodzieńczej wrażliwości, wskrzeszać entuzjazm w realizacji niełatwej sztuki modelunku, ale niestety jest też sprawa realizacji pewnych programów, rygorów.
To jakoś ogranicza?
– Czy ogranicza… nie wiem, ramy z natury krępują. Przychodzą do nas uczniowie w wieku, w którym trzeba im uświadamiać, że wchodzą na szlak innego rodzaju kultury, postrzegania jej. Z dziecięcej wprost popkultury muszą przejść w rejony, gdzie kultura wyższa, klasyczna, dokonała swoich ugruntowań. Przebudowanie ich świadomości, zachęcenie do obcowania z nią, poznawania wartości, które ze sobą niesie, jest poważnym wyzwaniem. Program nauczania ma swoje prawa, czasem narzuca takie ramy, z których chcą się wyłamać. Dobrze by było, żebym i ja mógł. I czasem próbuję.
Tworzy Pan już od czterdziestu lat i za swoją sztukę był Pan wielokrotnie nagradzany. W czym znajduje Pan motywację do dalszego tworzenia?
– A czym jest czterdzieści lat? Mnie się wydaje, że ja jestem dopiero na początku drogi. Mam nad czym dumać i co robić. A motywować już się nie muszę.
Rozmawiała
Agnieszka Ślęzak