Prowadzenie rodzinnego domu dziecka, to zadanie nie tylko dla doświadczonych pedagogów, ale i ludzi z ogromnym sercem dla dzieci. Takich w Częstochowie nie brakuje. Dlaczego zatem w naszym mieście działają jedynie trzy rodzinne domy dziecka. Historia państwa Wronów wskazuje, że przyczyną jest nadmierny formalizm urzędników.
Pracę rodzinnych domów dziecka nadzoruje Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej. On również szuka osób zainteresowanych prowadzeniem takich placówek. Organizuje kampanie promocyjne, wzruszając hasłami typu: „Masz wielkie serce i jesteś osobą odpowiedzialną? Jeśli tak, poprowadź rodzinny dom dziecka”. Przyszłych opiekunów zachęca na przykład perspektywą przekazania budynku miejskiego. Efekty są nikłe. Trzy rodzinne domy dziecka w Częstochowie, to liczba mierna.
Gdzie tkwi przyczyna niepowodzeń? Zdaniem dyrektorów ośrodków adopcyjnych problem tkwi w braku chętnych do tworzenia rodzin zastępczych. – Ludzie zainteresowani są wyłącznie adopcjami, dlatego, że mają jasną sytuację prawną. Przy adopcji sąd pozbawia biologicznych rodziców praw, inaczej jest gdy dzieci przebywają w domach opieki – wyjaśniała podczas lipcowej konferencji prasowej Maria Księżyk, dyrektorka częstochowskiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego.
Takiemu wyrokowi przeczy zdecydowanie historia Joanny i Jacka Wronów z Częstochowy. Małżeństwo było zachęcane do utworzenia rodzinnego domu dziecka przez częstochowskich decydentów. Wszystko jednak uczyniono, by ich skutecznie od podjętej decyzji zniechęcić.
Joanna i Jacek Wronowie to ludzie z wykształceniem pedagogicznym. Kulturalni, wspaniali rodzice czwórki dzieci – trzech córek i syna (syn urodził się w czerwcu br.) Z początkiem ubiegłego roku postanowili zaadoptować dziecko. W ten sposób chcieli podziękować Bogu za cudem uratowaną ich trzecią córkę – Glorię Marię (historię dziecka opisywaliśmy w 29 numerze „GCz”).
Państwo Wronowie zgłosili się do MOPS-u. Tam odwiedziono ich od adopcji, proponując prowadzenie rodzinnego domu dziecka. – Do tego projektu 16 lipca 2007 roku przekonywał nas wiceprezydent Jacek Betnarski i zastępca dyrektora MOPS-u Lidia Zeller. Mieliśmy obawy. Danie stałej, kochającej opieki kilkorgu dzieciom, to ogromne zobowiązanie. Podjęliśmy jednak wyzwanie. W ten sposób chcieliśmy odwdzięczyć się za Glorię – wspomina Jacek.
Warunki spełniali. Pozostało przejść przez sieć urzędniczych formalności oraz ukończyć specjalistyczne szkolenia. Skrupulatnie wypełnili wszystkie polecenia urzędników, ale mimo zapowiedzi szybkiego sfinalizowania projektu, happy endu zabrakło.
16 lipca 2007 roku wiceprezydent Jacek Betnarski obiecał, że Wronom na rodzinny dom dziecka miasto przekaże pustą od wielu lat willę przy ul. Pułaskiego 42. Później lokal zmieniono na dom przy ul. Brata Alberta, a ostateczna decyzja miała zapaść na grudniowej sesji Rady Miasta. Nie zapadła. Minął styczeń, potem kolejne miesiące. – Nagle zaczęto nas zwodzić, ba nawet ignorować. Wiele razy, niepokojąc się ciągłym przeciąganiem terminu, chodziliśmy i dzwoniliśmy do MOPS-u, ale nasze monity i zapytania pozostawały bez odpowiedzi. Nie było ani jednego telefonu, ani jednego listu. Na decyzję czekaliśmy ponad rok, od zakończenia formalności. W końcu czerwcu bieżącego roku zrezygnowaliśmy – mówią Wronowie.
Jak mówią ta „niefortunna przygoda” z MOPS-em była jak walka z wiatrakami. Dodatkowo dziwne zachowania urzędników stawiały ich w niezręcznej sytuacji. – Czuliśmy, że jesteśmy postrzegani jak naciągacze. Bo przecież jest obiecany dom i fundusze na prowadzenie rodzinnego domu dziecka. A my nie jesteśmy wydrwigroszami. Nie kierują nimi tak niskie pobudki, jak chęć zysku i zdobycie mieszkania – mówi Joanna. – Nie jesteśmy ludźmi biednymi. Podjęliśmy wyzwanie, bo nas o to poproszono. Czujemy się oszukani przez władze miasta i urzędników. Ale największymi przegranymi są dzieci. Z niektórymi przecież się już zaprzyjaźniliśmy. Naszą wolę i zapał, by pomóc kilkorgu osieroconym dzieciom, zniszczyły biurokratyczne procedury, a może i inne przyczyny, nie znane nam bliżej – dodaje Jacek.
Państwo Wronów skutecznie zniechęciły sztywne, biurokratyczne przepisy. Zniweczono zapał i chęć pomocy kilkorgu dzieciom. Pozostaje pytanie: dlaczego urzędnicy zwlekali? Nam nie udało się, mimo wielokrotnych telefonów skontaktować się z dyr. Zeller. Była nieustająco zajęta spotkaniami i konferencjami.
URSZULA GIŻYŃSKA