O pracy w częstochowskim teatrze i twórczej działalności rozmawiamy z dyrektor ds. artystycznych w Teatrze Dramatycznym im. Adama Mickiewicza w Częstochowie MAGDALENĄ PIEKORZ, absolwentką reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego
We wrześniu 2018 roku objęła Pani stanowisko dyrektora artystycznego w Teatrze Dramatycznym im. Adama Mickiewicza w Częstochowie. I to już są prawie trzy lata Pani bytności w naszym Teatrze…
– Tak. Z jednej strony na tyle długo, żeby poznać potencjał zespołu, z drugiej dość jednak krótko, bo w trakcie jednej kadencji można jedynie pokazać kierunek i perspektywę zmian, ale żeby je wdrożyć w życie, potrzeba już czasu. Moją ambicją od początku przyjęcia tej posady, było – mówiąc potocznie – stworzenie pewnej marki. Chciałam, żeby nasz teatr stał się miejscem rozpoznawalnym na mapie teatralnej Polski, i uważam, że w pewnym sensie zaczęło się to spełniać. Kolejne premiery przyciągały do nas znamienitych gości, wśród których wymienić mogę prof. Jerzego Buzka, aktorkę Ewę Ziętek czy znakomitą wokalistkę Renatę Przemyk. Wielokrotnie gościliśmy na antenie programu „Co za tydzień?”, za spektakl „Czyż nie dobija się koni?” otrzymaliśmy nagrodę im. Ivo Galla. W salonie poezji gościł wybitny poeta, Adam Zagajewski, były też wyjątkowe koncerty, w tym recitale Marka Dyjaka czy Elżbiety Wojnowskiej. To tylko niektóre akcenty bogatego programu repertuarowego, który udało się w tym czasie zrealizować.
Zespół teatru ma duży potencjał, co bardzo mnie ucieszyło. To tu udało mi się zrealizować jedno z moich największych artystycznych marzeń, czyli spektakl „Czyż nie dobija się koni?” według prozy Horace’a McCoya. Jako nastolatka widziałam film Sydneya Pollacka z Jane Fondą w roli głównej, który zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Odkąd zaczęłam reżyserować w teatrze, ciągle chciałam sięgnąć po sceniczną wersję tej książki, jednak przez ponad 20 lat pracy nie spotkałam zespołu, w którym widziałabym wszystkie postaci. Tu, po pierwszych rozmowach z aktorami wiedziałam, że jestem w stanie przygotować tę sztukę. Uważam, że jest w tym spektaklu kilka prawdziwych aktorskich kreacji. Bardzo wysoko oceniam rolę Hanny Zbyryt, która zagrała Glorię. Dramatyczną postać stworzyła Sylwia Oksiuta-Warmus, w bardzo wymagającej roli Alice, aktorki, która popada w obłęd. Bardzo ciekawa, równie dramatyczna jest też kreacja Antoniego Rota w roli Marynarza. Przy okazji cieszę się ze współpracy ze znakomitym zespołem Tadeusza Ehrhardta-Orgielewskiego „Five o’Clock Orchestra”. Muzyka, grana w tym spektaklu na żywo, dodatkowo budowała napięcie i klimat. Dołączyli też do nas zawodowi tancerze. Myślę, że wzajemnie się napędzaliśmy i stymulowaliśmy do pracy, a z efektu naprawdę możemy być dumni. Ubolewam, że z powodu pandemii, nie możemy grać tego spektaklu, bo takie pozycje repertuarowe: ambitne, a jednocześnie pełne emocji i ekspresji, nie tylko dają aktorom szansę na nieustanny rozwój, ale wyrabiają u publiczności dobry gust. Oczywiście, są one trudne w eksploatacji, bo wieloobsadowe i drogie, ale jeśli w repertuarze, tak jak u nas, są także lżejsze i mniejsze pozycje, wszystko się równoważy. Nie stworzy się dobrego teatru, rezygnując ze sztuk bogatych inscenizacyjnie, podnoszących poprzeczkę, spektakularnych, takich, które będą publiczność porywać. Równocześnie cieszę się, że udało nam się przed ogłoszeniem pandemii przygotować premierę „Królowej Śniegu” i zagrać tę baśń kilka razy we wrześniu i w lutym. Niestety ostatnie spektakle już się nie odbyły, zaskoczył nas kolejny lockdown.
Jak ocenia Pani swoją dyrektorską obecność w Częstochowie od strony artystycznej i swojego zawodowego spełnienia ?
– Trudno mi podsumować moją pracę w częstochowskim teatrze, bo chociaż są to trzy lata, to poprzedni rok nie dał mi szansy, żeby przeprowadzić to wszystko, na czym mi zależało. Na pewno powoli zaczął się zmieniać wizerunek teatru, o częstochowskim teatrze zaczęło się mówić, i to dobrze. Cieszę się bardzo z tego, że udało się zaprosić do współpracy znakomitego pisarza i scenarzystę, Andrzeja Saramonowicza, który zrealizował u nas po raz pierwszy w swojej reżyserskiej karierze własny tekst, czyli „Testosteron”. W składzie aktorskim naszych panów ten spektakl odbił się dużym echem, nie tylko w Częstochowie, ale w Polsce. Wiem, że bardzo podoba się widzom. Udało się nam też zrealizować ciekawą sztukę Tennessee’a Williamsa, bardzo rzadko graną, czyli „Nagle, zeszłego lata”, w debiutanckiej reżyserii Krzysztofa Knurka, kiedyś aktora Teatru Rozrywki w Chorzowie, dziś reżysera po Akademii Teatralnej w Warszawie, asystenta Mariusza Trelińskiego przy wielkich operach. Odbyła się też premiera wspaniałego dramatu Thomasa Bernharda „Siła przyzwyczajenia” w reżyserii współpracującego z nami od lat Andre Hubnera-Ochodlo.
W ostatnim roku, mimo pandemii, nie zaprzestaliśmy działalności. Ja, co prawda, przez dłuższy czas pracowałam w trybie zdalnym, a potem – ze względu na stan zdrowia – przebywałam na zwolnieniu chorobowym, ale teatr realizował zaplanowane pozycje repertuarowe. Jeszcze przed wakacjami, w pełnym reżimie sanitarnym, odbyły się próby do kolejnej sztuki w reż. Andre Hubnera-Ochodlo „Fałsz” z Teresą Dzielską, Iwoną Chołuj i Maciejem Półtorakiem. Od marca z przerwami trwały przygotowania do wystawienia ukraińskiej sztuki Ołeksandry Hromowej „Dziewiąty dzień księżycowy” w reż. Michała Zdunika, której premiera – przesuwana niestety kilkakrotnie – szczęśliwie odbyła się w lutym. To przedstawienie w klimacie sztuk Czechowa. Mówi o przemianach, o tym kim jesteśmy, skąd przychodzimy… Myślę, że odpowiedni tekst na ten czas. Dla równowagi pokazaliśmy też coś komediowego – „Cudowną terapię” Tomasza Mana z Teresą Dzielską, Markiem Ślosarskim i Adamem Hutyrą – czyli spotkanie pary małżeńskiej w gabinecie psychoterapeuty.
W dużej mierze, dzięki Pani wysiłkowi, nasz Teatr przygotował kilka ważnych i ciekawych przedstawień. Większość z nich, a z pewnością „Czyż nie dobija się koni?”, powinno znaleźć uznanie w oczach jury konkursu „Złota Maska”. Tak się nie stało. I tak nie dzieje się od wielu lat. Czy mogłaby Pani Dyrektor odnieść się do tego zjawiska?
– To niesprawiedliwe i bardzo nad tym ubolewam… Jeśli mogę postawić jakąś tezę, to wydaje mi się, że jesteśmy usytuowani w dość nieszczęśliwym miejscu. Choć Częstochowa należy do województwa śląskiego, jednak jest oddalona od aglomeracji śląskiej i mam wrażenie, że zarówno to piękne miasto, jak i nasz teatr, są przez to traktowane po macoszemu. Wiem, że przyjeżdżają do nas czasem komisje Złotych Masek, ale jednak jesteśmy konsekwentnie pomijani w typowaniu do nagród. Odkąd przyjechałam do Częstochowy, widziałam tu przynajmniej kilka wspaniałych kreacji aktorskich, i nie mam na myśli jedynie sztuk zrobionych w trakcie mojej kadencji. Zresztą to zjawisko „pomijania” nie dotyczy tylko nagród, ale w ogóle poważnego traktowania częstochowskiego teatru. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że to wina dyrekcji, że czynimy za mało starań, aby nas zauważono. Nic bardziej mylnego. Jeśli chodzi o liczące się na mapie teatralnej Polski festiwale teatralne, mimo wielu zabiegów, nie udaje nam się na nie dostać. Reżyserowałam sztuki w wielu teatrach w Polsce: od Teatru Studio w Warszawie, poprzez Teatr Słowackiego w Krakowie a na Teatrze Śląskim kończąc, i uważam, że prezentujemy wysoki poziom – ale w związku z tym, że jesteśmy daleko od Warszawy… niby blisko Katowic, ale przecież trzeba dojechać, ciągle „gramy w drugiej lidze” . Może byłoby inaczej, gdyby wreszcie przyznano nam – mówię nam, bo już się utożsamiłam z tym miejscem – prawo miasta wojewódzkiego. Uważam, że pomijanie Częstochowy jest bardzo krzywdzące, i to nie tylko w kontekście porównania samych instytucji, ale w ocenie poszczególnych aktorów. W pierwszym roku pracy w Teatrze im. Mickiewicza postawiłam na tytuły, w których zaangażować mogłam cały skład aktorski – wtedy „gra się na zespół”, i choć każdy z aktorów ma swój epizod, to nie każdy może pokazać swój potencjał. To natomiast świetnie uwypuklają sztuki kameralne dwu-, trzy-, czteroosobowe, takie jak ostatnie nasze premiery czy najnowsza sztuka, którą przygotowujemy „Pannonica” o Kathleen Annie Pannonica de Koenigswarter, baronowej jazzu (z domu Rothschild). W częstochowskim teatrze pracują aktorzy z osobowością. Potrafią się zmieniać, w każdej roli pokazują coś zupełnie innego. Bez problemu zaistnieliby w teatrach warszawskich, dorównując poziomem aktorom ze stolicy. Nigdy bym nie powiedziała, że częstochowski teatr jest prowincjonalny, co niektórzy próbują upowszechniać.
Mieliśmy okazję dokonać porównań naszych aktorów z gwiazdami telewizji. Występujący gościnnie warszawscy artyści raczej nie tworzyli wybitnych kreacji. Nie raz byli rozczarowaniem…
– Zaprasza się aktorów z zewnątrz, bo widzowie chcą ich zobaczyć na żywo, dotknąć swoich idoli z seriali telewizyjnych. Jednak występy gościnne mają często posmak chałtury. Nie chcę nikogo krzywdzić, zwłaszcza wybitnych, słusznie docenianych aktorów, ale niektórym się wydaje, że jeśli jadą zagrać do miasta ,w którym chodzenie do teatru nie jest tak powszechne jak w stolicy, to już nie trzeba się starać. Widz ucieszy się przecież z samego faktu zetknięcia z gwiazdą. Na szczęście widzowie, którzy masowo wracają do teatrów, są dzisiaj wyrobieni, i nie przyjmują byle czego. Dlatego nasz teatr pęka teraz w szwach 🙂
Przychodząc do Częstochowy miała Pani zapewne swoją wizję artystycznej formuły Teatru im. Adama Mickiewicza. Co sobie Pani zakładała? Jaki powinien być jedyny teatr w mieście?
– Powiem szczerze, mnie się już nie uda zrealizować swoich planów. Moje myślenie o pracy w takim miejscu zawsze było myśleniem perspektywicznym. Nie wierzę w to, że można w dwa, trzy lata zmienić całkowicie oblicze danego miejsca. To są działania, które muszą być zakrojone na dłuższy czas, a ostatni rok bardzo mi w tym przeszkodził. Dość dawno rozpoczęłam rozmowy z Teatrem Telewizji, jeszcze z poprzednią szefową redakcji, panią Ewą Millies–Lacroix, żeby przenieść do Teatru Telewizji „Czyż nie dobija się koni?” – sprawa rozbiła się o kwestie dotyczące praw autorskich. Potem, przez kilka miesięcy od premiery „Królowej Śniegu”, prowadziłam rozmowy z producentem zewnętrznym, który miał ochotę zrealizować ten spektakl w filmowej formie dla Telewizji Polskiej. Zachęcił mnie zresztą do tego jeden z poprzednich dyrektorów naszego teatru, Henryk Talar, któremu to przedstawienie tak się podobało, że wysłał nam list gratulacyjny, który z dumą powiesiliśmy na naszej tablicy ogłoszeń. W „Królowej Śniegu” udało się nam zrobić coś magicznego. Wykorzystaliśmy technikę green box, dzięki czemu w niektórych scenach aktorzy pojawiali się na ekranie, w całkowicie wirtualnej przestrzeni. W ten sam sposób chcieliśmy zrealizować cały spektakl, co mogłoby dać dość spektakularny efekt. Niestety, Telewizja wycofała się w ostatnim momencie, na dwa dni przed rozpoczęciem zdjęć. Wielka szkoda, bo mieliśmy przygotowane studio, dokupione podłogi i specjalnie wyprodukowane elementy scenografii. Był to bardzo duży zawód, zarówno dla kolegów aktorów jak i dla mnie samej. Niestety fakty są takie, że się nie udało, a w takich wypadkach wina zawsze spada na głównodowodzącego. Gdy tu przyszłam, zależało mi i nadal mi zależy – mam nadzieję, że uda się to następnej dyrekcji – żeby ten teatr rzeczywiście wywindować, żeby uczynić go ważnym punktem na kulturalnej mapie województwa i Polski. W pewnym stopniu mnie się to udało, ale nie na taką skalę, jakbym chciała.
Czy zamierzała Pani wprowadzać zmiany w składzie aktorskim lub innych obszarach?
– Od początku uważałam, że powinniśmy zatrudnić bardzo dobrego piarowca, mamy świetny Dział Promocji i absolutnie nie mam do koleżanek żadnych pretensji, ale chodziło mi o osobę, która zajmuje pisaniem wniosków unijnych na dofinansowanie, a tych nam bardzo brakuje. To dotyczy całej logistyki teatru, dobry piarowiec posiadający rozliczne kontakty, zapewnia odpowiednią promocję i kontrakty. Niestety, nie było środków na zatrudnienie takiej osoby. Kolejna rzecz, to odmłodzenie zespołu. Nasz najmłodszy aktor ma trzydzieści parę lat. Uważałam, że trzeba doangażować młodych ludzi. Cieszę się, że jest na etacie Hania Zbyryt, która jako mała dziewczynka grała w spektaklu Adma Hanuszkiewicza, a teraz wystąpiła w dwóch moich przedstawieniach – jako Gloria w „Czyż nie dobija się koni?” i Gerda w „Królowej Śniegu”. W „Dziewiątym dniu księżycowym” w głównej roli Ołeha i w trzech rolach ( w tym kultowej już foki ) w „Królowej Śniegu” wystąpił młody, zdolny aktor, Bartosz Buława, którego miałam nadzieję przyjąć do nas na etat. Niestety ciągle nie było takiej możliwości, i w rezultacie Bartosza przyjął na etat dyrektor artystyczny Teatru Polskiego we Wrocławiu, Jan Szurmiej, który dostrzegł potencjał tego aktora. Uważam, że to dla Częstochowy duża strata. Oczywiście wszystko jest możliwe, ale wymaga to nakładów finansowych, zrozumienia potrzeb i otwartości. Nowej osobie trudno jest zaistnieć w miejscu, gdzie są utarte pewne ścieżki pracy, metody pozyskiwania środków, gdzie funkcjonuje pewna skostniała struktura, której nie można przejść. Z panem dyrektorem Robertem Dorosławskim dobrze się dogadywałam, ale moje myślenie o tym, co należałoby zrobić, wymagałoby rewolucyjnych działań i kluczowych zmian, na co tutaj nie było i nie ma zgody.
Wnioskuję z Pani wypowiedzi, ie nie ma Pani klarownych planów pozostania w naszym teatrze…
– Obawiam się, że raczej nie zostanę. Myślę, że nie ma takiej woli. Może oczekiwania w stosunku do mnie były zupełnie inne, niż podejrzewałam. Nie znaczy to oczywiście, że ja się teraz obrażę i nie będę współpracować z teatrem, bo bardzo chciałabym jeszcze coś tutaj zrobić, na przykład wyreżyserować kolejny spektakl. Wierzę, że pan Dyrektor Dorosławski spełni daną mi obietnicę i zatrzyma na etacie moją asystentkę Arletę Lizoń, która okazała się dla teatru niezwykle cennym nabytkiem. Mam też nadzieję, że etat otrzyma wreszcie Marek Ślosarski, jeden z najlepszych aktorów grających w tym zespole, który ciągle występuje u nas w charakterze aktora gościnnego.
Pani i Pan Dyrektor Dorosławski podkreślacie różnorodność wystawienniczą teatru częstochowskiego. Brakuje jednak w tej różnorodności polskiej klasyki dramatycznej. Co jest tego przyczyną? A zapowiadała Pani realizację III części Dziadów.
– Tak, miałam taki plan. Na samym początku rozważaliśmy, aby zrobić III część Dziadów, nawet w formie muzycznej. Ale ukłon w stronę Mickiewicza jest. Wiem, że Pan Dyrektor, pod moją nieobecność, podjął decyzję o realizacji programu na podstawie fragmentów dzieł Adama Mickiewicza, w reżyserii Adama Hutyry. Premiera będzie na Międzynarodowy Dzień Teatru. Jeśli chodzi o samą klasykę, to plany pokrzyżowała nam pandemia. A rozważaliśmy zrobienie spektaklu Gabrieli Zapolskiej, chcieliśmy też przygotować sztukę „Tartuffe” Moliera czy „Kandyda” Woltera. To się rozsypało, również dlatego, że musieliśmy zmienić nieco politykę repertuarową i postawić na sztuki bardziej kameralne, stąd pojawiła się „Cudowna terapia”.
A jeśli chodzi o Pani uwagę, absolutnie się zgadzam: teatr dramatyczny, do tego jedyny w mieście, powinien przede wszystkim realizować klasykę i tematy związane z lekturami szkolnymi – to daje szansę przyciągnięcia do teatru młodzieży.
Ale summa summarum, swą pracę w naszym teatrze ocenia Pani jako satysfakcjonującą?
– Oczywiście, uważam, że to jest wspaniałe miejsce, nie wiem tylko, czy gotowe na poważne zmiany, bo to się wiąże z pewnym wysiłkiem, poświęceniem, także zmianą w myśleniu. Być może ja nie miałam w sobie na tyle siły, żeby to wzbudzić, zresztą nie pomogła mi ani pandemia, ani życiowe zawirowania, ani wrodzona mi ufność. Nie jestem typem gracza, kiedy mi na czymś zależy, wykładam karty na stół, podczas, kiedy inni rozgrywają partię pod nim. Ale nie żałuję poświęconego temu miejscu czasu. To, nad czym naprawdę ubolewam, to stan techniczny budynku. To przecież zabytek, a jest strasznie zaniedbany i zapuszczony. Oczywiście doceniam, że pojawiły się środki na zakup nowego horyzontu, doinwestowanie sprzętu. W pierwszym roku mojej pracy miasto wyłożyło nam pieniądze na zakup sprzętu oświetleniowego, co było bardzo istotne, bo stare światła były już całkowicie zużyte, chociaż rozmowy o tym przypominały walkę o ogień ( śmiech ). Dzięki zaangażowaniu władz, a przede wszystkim Pana Prezydenta Ryszarda Stefaniaka, który jest człowiekiem wielkiej inteligencji i kultury, dostaliśmy środki na zakup profesjonalnego projektora i ekranu, które wykorzystujemy obecnie przy kilku spektaklach. Niestety nadal brakuje generalnego remontu, nie ma windy dla niepełnosprawnych, co jest w obecnych czasach ogromnym problemem. Pragnę przy tym podkreślić, że Robert Dorosławski to bardzo dobrze zarządzający dyrektor naczelny. Te niewielkie pieniądze, które dostajemy, potrafi odpowiednio rozdysponować, co sprawia, że teatr, mimo trudności, wciąż funkcjonuje. Brakuje jednak środków na kompletną zmianę wizerunku obiektu i jego wyposażenia. Czasami domy kultury są lepiej wyposażone, a przecież teatr, jedyna taka instytucja w mieście, jest jego wizytówką, i nie chodzi tu tylko o repertuar, ale całą stronę wizualną. Może na przykład trzeba go oświetlić ? Mieliśmy takie plany, ale jak zwykle zabrakło funduszy. Odczuwam smutek, widząc jak wieczorem teatr tonie w ciemnościach. Zimą Aleje Najświętszej Maryi Panny były tak pięknie oświetlone, a wokół teatru, który jest w końcu mekką sztuki, było kompletnie czarno.
Na Małej Scenie Teatru zamierzała Pani prezentować m.in. sztuki amerykańskie z lat 50., 60. ubiegłego wieku. Na swój reżyserski debiut w Częstochowie wybrała Pani „Czyż nie dobija się koni?”, o amerykańskiej walce do zwycięstwa. A wcześniej nakręciła Pani 25-odcinkowy serial dokumentalny „Chicago” (2002), o tym jak rzeczywiście wygląda amerykański sen polskiej społeczności. Z czego wynika ten amerykański wątek?
– Jest to przypadek, nie interesuję się jakoś szczególnie Stanami Zjednoczonymi. W przypadku serialu „Chicago” wydawało mi się ciekawe pokazać jak Polacy radzą sobie w tamtej kulturze. Może o tyle mnie to ciekawi, że jest to popkultura, w której ja bym się nie odnalazła. Byłam długo w Stanach i była szansa, nawet nęcąca, aby tam rozwijać swoją działalność, ale mnie w tamte rejony nie ciągnęło. Najistotniejszy w twórczości jest dla mnie człowiek, z jego lękami, słabościami. Życie jest bardzo trudne, musimy się konfrontować z tak wieloma zjawiskami… Jak człowiek, który ma kruchą konstrukcję i dużą wrażliwość radzi sobie z przeciwnościami losu? To raczej determinuje moje wybory: tematów do filmów i sztuk teatralnych… dotyczą one zazwyczaj człowieka w trudnych sytuacjach. Lubię stawiać pytania. W „Dziewczynach z Szymanowa” o to, jak młode dziewczęta radzą sobie w szkole zakonnej, gdzie obowiązuje dość surowy rygor? W filmie o Srebrenicy: „Znaleźć, zobaczyć, pochować” o to, jak odnajdują się kobiety po stracie mężów i synów, w sytuacji zepchnięcia na margines życia społecznego, kiedy nie mogą uznać stanu żałoby? W przypadku „Czyż nie dobija się koni?” pytanie dotyczyło pędu za pieniądzem. Wprawdzie to były czasy Wielkiego Kryzysu, ale przesłanie wydaje mi się nadal aktualne. Można to przecież odnieść do tego, co dzisiaj dzieje się w kulturze. Te wszystkie programy – maratony tańca, konkursy piosenek, chęć pokazania się w telewizji ; nawet u osób niezwiązanych z kulturą widzi się potężną potrzebę bycia na świeczniku, w centrum zainteresowania. Czy wreszcie historia Kaja z „Królowej śniegu”, chłopca, któremu wpadło do oka szkło. To metafora, ale chodzi o historię kogoś, u kogo zalęgło się zło i pytanie, czy można je wyplenić. I „Orfeusz i Eurydyka” – historia o potędze miłości: czy miłość jest taką siłą, która może wyciągnąć człowieka z piekieł ? To są tego typu tropy. Ja nawet śmieję się, że wszystko, co robię, to jest o miłości.
Tak też Pani interpretuje swoją twórczość, że właśnie miłość to sposób na uwolnienie się z traumatycznych przeżyć.
– Tak, chociaż im jestem starsza, tym częściej w to wątpię, bo jest to jest coś, w co chciałabym wierzyć, a co zazwyczaj okazuje się mrzonką. Odczuwam wtedy taki wewnętrzny rodzaj buntu: że szerzę idealistyczne teorie, które mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Mimo wszystko staram się doszukiwać pozytywów. Ciągle jeszcze wierzę w człowieka, chociaż już trochę mniej.
Może przypomnijmy Pani dorobek artystyczny. Drogę twórczą zaczęła Pani od dokumentu, potem nakręciła Pani dwie wybitne fabuły „Pręgi” i „Senność” uhonorowane przez krytyków –„Pręgi” zdobyły główną nagrodę Złotych Lwów na 29. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – i docenione były także przez publiczność, co zapewne jest olbrzymią satysfakcją i wartością dla twórcy, film był też polskim kandydatem do Oscara w 2005 roku. Wreszcie teatr. Zastanawia mnie z czego wynika taka kolejność podejmowania budowania swojej drogi i przekazu artystycznego.
– W ogóle tego nie planowałam, to tak jakby mnie ktoś prowadził i decydował o tym, co teraz będę robić, i w którym kierunku mam skręcić. Filmy dokumentalne to był etap studiów – na drugim roku zrobiłam „Dziewczyny z Szymanowa” i „Franciszkański Spontan”, potem w każdym kolejnym roku, pod okiem Andrzeja Fidyka, który prowadził w TVP cykl „Czas na dokument” kręciłam dwa filmy. To była szansa na bardzo wczesne debiuty i zaistnienie w środowisku filmowym już na etapie studiów. Potem przyszła fabuła, o której marzyłam. Wychowałam się na filmach o Jamesa Ivory typu „Powrót do Howards End” i „Pokój z widokiem”, bardzo lubiłam literaturę Jane Austen i chciałam robić filmy kostiumowe. Ale jak na naszą kinematografię, to są już gigantyczne, drogie produkcje i trzeba mieć możliwości wsparcia. Jak zrobiłam „Pręgi”, miałam nadzieję, że ten film otworzy mi drogę do realizacji kolejnych, już większych, wyszło inaczej. A ja zachłysnęłam się fabułą, bo w przypadku dokumentu zawsze miałam dylemat, na ile mogę wchodzić w życie moich bohaterów, na ile mogę sobie pozwolić, żeby pogrzebać gdzieś głęboko w ich duszy, pokazać przeżycia. Zwłaszcza po filmie o Bośni miałam taką refleksję, bo tam zderzyłam się z cierpieniem, to było dla mnie okropne. Jestem dość wrażliwa, więc tę produkcję mocno odchorowałam. Po powrocie do Polski bolały mnie wszystkie mięśnie, tak organicznie to odczułam.
Po „Pręgach” podjęłam propozycję Michała Żebrowskiego, który zaproponował mi reżyserię jego monodramu. To był „Doktor Haust”, tekst Wojciecha Kuczoka. Wątek w teatrze miał być jednorazową próbą, ale spektakl bardzo się spodobał, w sumie zagraliśmy go ponad sto razy i dyrekcja Teatru Studio w Warszawie, gdzie był grany, przeniosła nas z małej sceny na dużą. Potem jeździliśmy z nim po całej Polsce. W ślad za tym pojawiły się propozycje. Najpierw Teatr Słowackiego w Krakowie, gdzie udało mi się zrobić dwa spektakle – pierwszy: „Łucja szalona” z nieżyjącym już niestety Krzysztofem Kolbergerem, cudownym człowiekiem i aktorem, drugi: „Miłość i gniew”. Potem odezwał się Teatr Rozrywki, gdzie wyreżyserowałam musical „Oliver!”, Teatr Śląski, gdzie z Anną Polony na jej benefis przygotowałam „Wizytę starszej pani”, potem Teatr Polski w Bielsku-Białej i spektakl „Hotel Nowy Świat”, za który otrzymałam nominację do Złotej Maski, następnie koncert piosenek Ewy Demarczyk w ramach Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. A ponieważ po „Pręgach” nie dostawałam propozycji filmowych, wręcz przeciwnie – drzwi się przede mną zamknęły, cztery lata nie mogłam zdobyć pieniędzy na kolejny film, dlatego nie czekałam bezczynnie na propozycje filmowe, tylko zaczęłam robić spektakle. Po dłuższej przerwie znowu w Zespole TOR i z Krzysztofem Zanussim w roli producenta zrealizowałam „Senność”. I znowu sukces Nagroda Publiczności w Gdyni, Nagrody w Seatle i Nowym Jorku, i nagle znowu cisza. Ten płodozmian stał się dla mnie naturalny i dochodzę do wniosku, że wszystko w moim życiu pojawia się wtedy, kiedy trzeba, a może kiedy jestem gotowa… Propozycję objęcia dyrekcji w Teatrze w Częstochowie otrzymałam w momencie, gdy leżałam w domu pod kroplówką, bo cztery lata poważnie chorowałam na boreliozę, z której ledwo wyszłam. I jak w maju 2018 roku zadzwonił do mnie dyrektor Dorosławski, to mnie tak zmotywowało, że dwa razy szybciej z tej choroby wychodziłam i we wrześniu byłam już gotowa do pracy. W tym czasie skontaktowała się ze mną także dyrektor Alicja Węgorzewska z Opery Kameralnej w Warszawie, z propozycją, żeby wystawić u operę. Te dwa imperatywy dały mi siły i poczucie, że mam następny cel i że nie mogę tych osób zawieść.
I znowu w 2013 roku wróciła Pani do fabuły, aby zilustrować toksyczne relacje rodzinne, tym razem matki i córki. „Zbliżenia” jednak nie zyskały dobrych recenzji. Pojawiły się nawet bardzo mocne słowa krytyki. Może nastąpił przesyt takim wątkiem narracji w Pani filmach, stąd ta krytyka?
– Tę ostrą krytykę, nie ukrywam, dość mocno przeżyłam. Teraz po chorobie już patrzę na to inaczej, tłumacząc sobie, że nie ma takiej rzeczy, która by się wszystkim podobała. „Zbliżenia” to ważny film o relacji matki i córki. Na początku był bardzo dobrze przyjęty, mieliśmy liczne pokazy i HBO zakupił go dla swojej anteny. I nagle się to odwróciło, uważam, że powód był pozamerytoryczny, ale co tak naprawdę się stało, nie wiem. Do tej pory jest to dla mnie tajemnica, bo od strony artystycznej, formalnej jest to jeden z moich lepszych filmów, bardzo zdyscyplinowany, choć dość kontrowersyjny w swoim wydźwięku, bo nie dość, że przedstawiam toksyczną relację matki i córki, to ta narracja kończy się tragicznie. Być może odrzucenie tego filmu wiąże się z tym, że do tej pory świat, który przedstawiałam miał, mimo wszystko, dobre, optymistyczne finały, bohaterowie odnajdywali nadzieję, a tu finał jest dramatyczny, bo matka wiesza się. Ja jednak traktowałam ten akt symbolicznie i wydawało mi się, że dałam sygnał, że to jest metafora. Niemniej film potraktowano dosłownie i na dodatek uderzyło to we mnie i moją mamę, z którą mam bardzo dobre stosunki, doskonale się rozumiemy i jesteśmy bardzo z sobą związane.
Podejmowana tematyka filmów wynika z Pani życiowych obserwacji? Może to specyfika Śląska – gdzie jest jeszcze wiele miejsc trudnych, przy tym artystycznie nierozpoznanych – wpływa na postrzeganie świata?
– Na pewno, ale także patriarchalne wychowanie, które na Śląsku było zawsze zakorzenione. Jednak nie można tego traktować jeden do jednego. Bo to, że opowiedziałam o ojcu, który wychowuje syna metodą kija i marchewki i jest dla niego szalenie surowy, nie znaczy, że ja sama miałam takiego ojca. Bardzo dużo szczegółów mojej relacji z mamą zaczerpnęłam do filmu, ale sam charakter tej relacji jest już zupełnie inny. Wykorzystałam na przykład to, że moja mama dużo pali, a ja czasami mówię do niej: Mamo, nie pal już tyle papierosów, na co mama odpowiada: Na głód najlepsze są papierosy. Stwierdziłam, że jest to rewelacyjny tekst, żartobliwie powiedziany i wplotłam to do filmu. Może to, że w filmie zagrała Ewa Wiśniewska, która jest typie mojej mamy, a córkę Joasia Orleańska, blondynka tak jak ja, przeniesiono na mój rodzinny układ. Szkoda, że tak się stało. W konsekwencji nie przepadamy z mamą za tym filmem, ale ze względu na to, co z nim zrobiono. Bo temat był ważny, pokazuje, jak się można rozminąć, jak dwie kobiety, które się kochają, mogą sobie nawzajem robić krzywdę, nie rozumiejąc, że każda potrzebuje autonomii, swojej własnej przestrzeni. I to doprowadza do tragedii. Inna interpretacja tego filmu jest nieporozumieniem.
Pierwsze dwa filmy dokumentalne – „Dziewczyny z Szymanowa” i „Franciszkański spontan” poświęciła Pani tematyce religijnej. Tematycznie obrazy te opowiadały o różnych sferach religijności. Co Panią zafascynowało, fascynuje w pobożności Polaków?
– W obu przypadkach interesowało mnie przede wszystkim życie i funkcjonowanie w zamkniętej społeczności, to, że są to instytucje kościelne, było dla mnie drugorzędne. Szymanów to rodzaj pensji dla dziewcząt, w której trzeba podporządkować się określonym regułom i przyzwyczaić do specyficznego rytmu dnia. Kiedy byłam mała, w telewizji polskiej emitowany był węgierski serial „Abigail”, który mnie zafascynował. Szkoła, o której opowiadał, miała w sobie pewną magię, którą odnalazłam w Szymanowie. Zastanawiałam się jak młode, pełne życia dziewczyny radzą sobie w sytuacji pewnego odcięcia od świata, czy nie czują się nieszczęśliwe i zawiedzione. W przypadku filmu o Franciszkanach skupiłam się na młodych mężczyznach, którzy w filozofii franciszkańskiej i życiu zakonnym odnaleźli radość i pasję. Głównym motywem filmu jest budowa największej w Europie szopki wigilijnej w Bazylice w Katowicach-Panewnikach. Byłam pod wielkim wrażeniem tego, jak ważnym, wręcz duchowym przeżyciem, było dla moich bohaterów tworzenie tego dzieła. „Franciszkański Spontan” dotyka więc, zdecydowanie bardziej niż „Dziewczyny z Szymanowa” kwestii religijnych, ale to w przypadku tego pierwszego tytułu zarzucano mi krytykę środowiska kościelnego. Byłam tym naprawdę zdumiona, dzisiaj już dużo mniej. Przekonałam się, że wykonując zawód reżysera, cały czas narażana jestem na ocenę i krytykę. Jako społeczeństwo mamy tendencję do bardzo szybkiego i łatwego oceniania, przyklejania etykietek. Nie daj Boże ktoś ma inne poglądy lub nie zgadza się z nami w pewnych kwestiach, od razu przyklejamy mu łatkę.
Niektórzy zawodowi krytycy i część publiczności kończą kontakt z dziełem na poziomie powierzchownych ocen.
– Ma pani rację. Moja mama, która przez wiele lat wykładała na dziennikarstwie mówi, że jest różnica między konstruktywną krytyką, która służy nam za naukę i pomaga wyciągać wnioski, a czczym krytykanctwem, które ma jadowite podłoże.
Pani wrażliwość artystyczna zaowocowała także w poezji. O czym opowiadają „Ogrody pamięci”, które prezentowała Pani na Salonie Poezji w naszym Teatrze?
– „Ogrody pamięci” to głównie wiersze miłosne. W 1992 roku ukazał się mój pierwszy zbiorek „Nowa Arkadia”. Byłam wtedy wierną czytelniczką popularnego niegdyś pisma dla młodzieży „Świat Młodych”. Gazeta prowadziła „Kółko Brzęczysławy” i moja mama wysłała mój wiersz na konkurs „Chwilo, trwaj! Jesteś tak piękna”. Potem miałam długą przerwę. Nie piszę regularnie i nigdy nie pisałam z myślą, że coś dalej w tym kierunku zrobię. Natomiast ta moja działalność bardzo się teraz rozwija, bo piszę też sporo tekstów piosenek z myślą o różnych wykonawcach. Jedną z moich piosenek wykonuje jazzowa wokalistka mieszkająca w Chicago Grażyna Auguścik, ale też Joanna Kulig, znana z „Idy” i „Zimnej wojny” śpiewa mój tekst „Przemokłam tobą”, a także Jacek Wójcik czy Jarosław Wasik. Napisałam piosenki do „Królowej Śniegu”, a Adrian Konarski, z którym współpracuję od lat, napisał do nich piękną muzykę. Teraz wydaliśmy z tą muzyką płytę, można ją nabyć w kasie naszego Teatru. Niedawno przeżywałam czas codziennego pisania wierszy. Tak dużo rzeczy się działo, także w moim życiu prywatnym, w świecie i w kraju, że miałam potrzebę prowadzenia takiego poetyckiego dziennika. Niektóre z wierszy, choć staram się, żeby miały wydźwięk uniwersalny, odnoszą się wprost do dzisiejszej, pandemicznej rzeczywistości. Uzbierało się tych tekstów już ponad sto, i przyjaciele namawiają mnie do wydania ich w formie tomiku. Co charakterystyczne, codziennie zamieszczałam jeden wiersz na stronie FB i dołączałam do nich kopie obrazów ze światowego i polskiego malarstwa. Moja poezja wywoływała do dyskusji, co bardzo mnie ucieszyło i przekonało, że jest coś warta, skoro budzi emocje i skłania do refleksji. Ale pisanie traktuję jako coś dodatkowego, jako szansę na uporządkowanie sobie świata, postawienia przed sobą istotnych pytań. Pisanie wierszy to moja pasja z dzieciństwa, którą kocham, podobnie jak taniec, który uważam za jedną z najpiękniejszych form ekspresji. W zeszłym roku, wspólnie z pisarką, Ewą Kopsik wydałam powieść pt: ,,Nieobecność”. Opowiada o tancerce tańca klasycznego, której życie załamuje się pod wpływem choroby. To również historia o wielkiej miłości wystawionej na próbę.
A tańczyła Pani…?
– Brałam lekcje tańca klasycznego, miałam też występy solowe, ale pod koniec liceum musiałam się określić i wybrałam chyba najtrudniejszą ze sztuk, czyli sztukę ciągłego podejmowania decyzji – reżyserię
I dobrze się stało, bo podejmuje Pani tematykę niezwykle ważną i delikatną w swej materii, nadając swym dziełom głęboki sens i skłaniając odbiorcę do refleksji.
– Dziękuję.
Pani Dyrektor, zbliżają się Święta Wielkanocne. Jakie tradycje świąteczne pielęgnuje Pani w swojej rodzinie?
– Powiem szczerze, że są one skromne, bo dużo osób z mojej rodziny już odeszło. Święta Wielkanocne spędzam głównie z mamą, i bardzo ten czas lubimy, bo daje nadzieję. Kiedy jeszcze żyli moi dziadkowie, zarówno od strony mamy jak i taty, to wszelkie celebracje były bardzo ciekawe, dlatego, że pochodzę z dwóch różnych kultur, chociaż bliskich jeżeli chodzi o odległość, to jednak w tradycjach odmiennych. Moja mama jest z Zagłębia, ja urodziłam się w Sosnowcu, natomiast tata pochodził z rodziny bardzo zakorzenionej w śląskiej tradycji. Pamiętam, jak świętej pamięci Kazimierz Kutz mówił do mnie, że jestem Krojcok, czyli pół Ślązaczka, pół Zagłębianka, a potem dodawał ( bo był zagorzałym Ślązakiem ): Nie martw się dziołcha, to nie grzech, to wstyd! Ja jednak wcale się nie wstydziłam. Rodzice to też były dwa światy: tata inżynier górnik, pracował na Kopalni Katowice, potem zajmował się restrukturyzacją górnictwa, a moja mama polonistka – humanistka, wykładowczyni na uczelni. Wychowywałam się w najstarszej dzielnicy Katowic – w Bogucicach i dobrze pamiętam zwyczaje śląskie. Orkiestry górnicze pod oknami, czapki taty z zielonymi i białymi pióropuszami, które lubiłam zakładać sobie na głowę.
Moja babcia, mama taty na Boże Narodzenie zawsze przygotowywała dwie zupy: mockę i siemieniotkę, których nie znosiłam, bo smakowały jak wykręcona ścierka. Ale już makówki z migdałami to był rarytas! Wielkanoc to oczywiście święcenie jajek i śmigus dyngus. Często lądowałam w wannie albo polewano mnie wodą z wiadra. Natomiast z babcią Tenią ze strony mamy lubiłam robić wydmuszki, gotować jajka w cebuli, a potem drapać na nich wzory, chociaż bazgrałam jak kura z pazurem. Babcia robiła najlepszy na świecie mazurek z bakaliami i zawsze powtarzała, że Święta Wielkanocne to czas dobrych zmian. Tego właśnie Czytelnikom „Gazety Częstochowskiej” i wszystkim Państwu życzę. Żeby te Święta były dla nas wszystkich czasem odrodzenia, by przyniosły nadzieję, i by wraz z nadchodzącą wiosną przyszedł nowy, lepszy czas, bez chorób, stresów i strachu.
Dziękuję za rozmowę
URSZULA GIŻYŃSKA
Zdjęcie portretowe autorstwa Arlety Lizoń