To, nie kto inny, a Donald Tusk, na dzisiaj protektor i mentor Rafała Trzaskowskiego, zauważył i wykorzystał, przeciw polskim interesom narodowym, słabość myśli politycznej paryskiej „Kultury”, całkowicie bezradnej wobec faktu jednoczesnego znalezienia się Polski i Ukrainy w kleszczach dwóch imperialnych polityk: rosyjskiej i niemieckiej, sprzęgniętych budową wspólnego, gigantycznego bloku atlantycko-pacyficznego.
Tusk zauważył i wykorzystał, przeciw polskim interesom narodowym, także inny mankament myśli politycznej paryskiej „Kultury”; jej swoisty, ukraiński kompleks, nieograniczający się tyko do braku terytorialnych roszczeń i gromkiego wyrzekania się przez Polskę rzekomych neoimperialnych zakusów, lecz chlubiący się całkowitym zarzuceniem koncepcji zbudowania na prawdziwie partnerskich zasadach, natchnionej umową w Hadziaczu w 1658 roku, wspólnej, polsko-ukraińskiej geopolitycznej jakości. Tusk dostrzegł tę myślową i strukturalną lukę i zaoferował obu mocarstwom: Rosji i Niemcom – kosztem Polski i Ukrainy – swe bezcenne usługi jako istotnego współbudowniczego, w tym tak ważnym i geopolitycznie newralgicznym punkcie – rosyjsko-niemieckiego bloku, od Władywostoku po Lizbonę.
I dalej wszystko poszło sprawnie. Co tylko czynił Tusk było po myśli Niemiec i Rosji. Nawet posyłanie sześciolatków do szkół i podwyższenie wieku emerytalnego miało w zamyśle służyć blokowi rosyjsko-niemieckiemu poprzez sukcesywne dostarczanie – na rzecz jego wielkich budów – rzesz polskiej, niskokwalifikowanej siły roboczej.
A oba mocarstwa: Niemcy i Rosja, mając pełną świadomość, że dla urzeczywistnienia bloku atlantycko-pacyficznego panowanie nad Polską i Ukrainą ma kluczowe znaczenie – rozpoczęły wspólną, bezwzględną, geopolityczną rozgrywkę.
Rosja, dokonując w 2014 roku aneksji ukraińskiego Donbasu, sięgnęła do tradycji tzw. ugody w Perejasławiu, w 1654 roku, gdy kosztem Rzeczypospolitej powiększyła swe terytorium o prawie identyczny obszar ziem wschodnio-ukrainnych. Niemcy zaś objęły kolonizacyjny protektorat nad pozostał częścią Ukrainy, z Kijowem. Oba mocarstwa: Niemcy i Rosja sięgnęły po tzw. format normandzki, gdy do wspólnego stołu zaproszono Ukrainę – by oznajmić jej swą wolę i Francję – w roli towarzyskiej i nie bezinteresownej przyzwoitki.
Rosjanie zastosowali w tym przypadku swą ulubioną metodę polityczno-dyplomatyczną: „Co nasze jest nasze, co wasze jest do wynegocjowania”, dzięki której Niemcy rozpoczęli proces kolonizowania przypisanej sobie części Ukrainy; taki sam, jakim po 1990 roku objęli Polskę. Niemcy sięgnęli w tym celu po polityków, którzy z zaangażowaniem i przejęciem pomogli im wcześniej kolonizować nasz kraj. W nagrodę, najbardziej zasłużonego z nich Donalda Tuska – umieścili w Brukseli, a innych, sprawnych i doświadczonych: Leszka Balcerowicza, Sławomira Nowaka, Bartłomieja Sienkiewicza wysłali na Ukrainę, by tam, na miejscu, dalej pracowali dla dobra Niemiec.
Ukraina nie potrzebowała Polski i nie upomniała się o Polskę przy normandzkim stoliku, a pod protekcją Niemiec Ukraińcy udają, że czują się pewnie, a zachowują się wobec nas jakby pozostawali w stosunku do Polski na uprzywilejowanej pozycji.
W XVIII wieku Ukraina przeddnieprzańska była integralną częścią Rzeczypospolitej; dzisiaj stanowi niemiecki protektorat, a z nami nie chce rozmawiać o wspólnym, partnerskim obszarze geopolitycznych interesów. Zamiast Ukraińców i Polaków dokonała tego Angela Merkel, którą można śmiało nazywać Angelą Jagiellonką, bo potrafiła dla niemieckich celów i wykorzystać testament Hadziacza z 1658 roku, i zinstrumentalizować doktrynę Giedroycia, która w strywializowanej postaci realizowana jest dzisiaj tak, że Polska dmucha w trąbę niepodległej Ukrainy, a geopolityczne frukta zbierają z tego Niemcy. Przewidział to profesor Bohdan Osadczuk, udzielając pamiętnej przestrogi: „Kreml ma koncepcję poróżnienia Polski z Ukrainą. Jest to bodaj kluczowe zadanie rosyjskiej dyplomacji w naszym regionie”. Tą „kremlowską koncepcją” i wielkim sukcesem Putina okazał się w praktyce format normandzki, mocą którego zadnieprzańska Ukraina została wcielona do Rosji, a przeddnieprzańska – stała się strefą wpływów Niemiec.
Na koniec tych spostrzeżeń warto wrócić do doktryny Giedroycia i krytycznie oraz realistycznie zauważyć, iż niepodległość Ukrainy jest dla nas wartością, o ile relacje polsko-ukraińskie są lepsze niż niemiecko-ukraińskie. Dlatego drogę Ukrainie powinna wskazywać odwrócona doktryna Giedroycia: „Nie ma niepodległej Ukrainy bez niepodległej Polski” i prowadzić Ukrainę wprost ku Trójmorzu – dobrowolnemu związkowi niepodległych i suwerennych państw, realizujących we wzajemnym partnerstwie swe narodowe interesy.
SZYMON GIŻYŃSKI