Po drodze pękał lód
Zastanawialiśmy się, co stało się z tak bogatym krajem jak Rosja, krajem niewyczerpanych możliwości, niegdyś spichlerzem świata, w porównaniu z obecnym, porewolucyjnym ZSRR. Obserwowaliśmy przez okienko wagonu miejscowości, które mijaliśmy po trasie, bardzo odległe, jedna po drugiej, zasypane śniegiem. Tylko z trudem można się było domyśleć, że tam żyją ludzie. Czasem, gdy pociąg zmniejszał szybkość i przejeżdżał przez miejscowość, to tamtejsi mieszkańcy wrzucali nam przez okienko, w którym szyba była odsuwana, woreczki z suszonymi ziemniakami, burakami, marchwią, a rzadko z sucharami…
Obserwując ludzi na postojach myśleliśmy o tym, jak długo przyjdzie nam żyć w tym zimnym – dosłownie i w przenośni – kraju.
Powoli przyzwyczailiśmy się do warunków, w jakich przyszło nam teraz żyć – wegetować. Jednak nie sposób nie wspomnieć o najuciążliwszym obowiązku, który polegał na “odbijaniu” ciągle zamarzającego otworu w klozecie. Ważnym obowiązkiem było nocne dyżurowanie przy piecyku. Polegało to na pilnowaniu ognia, aby nie wygasł i żeby nie stała się tragedia w postaci pożaru. Tak to mniej więcej wyglądała nasza podróż w nienane. Cały nasz pociąg składał się z dużej ilości wagonów. Chciałem je policzyć, wiele razy próbowałem to zrobić, głównie na zakrętach, ale nie udało mi się. W tym pociągu jechała moja siostra, mężatka z trojgiem małych dzieci: 2-miesięczne, 2-letnie i 4-letnie. Jechała bez męża, ponieważ wcześniej został zmobilizowany do wojska polskiego, na wojnę niemiecko-polską. Był z nimi również brat jej męża ze swoją rodziną: żoną i czworgiem dzieci, z których najstarszy syn miał 10 lat. Usiłowaliśmy przeprowadzić ją do naszego wagonu, ale okazało się to niemożliwe; po pierwsze – jej wagon był na końcu całego składu pociągu, po drugie – zawsze staliśmy na stacji pomiędzy torami i innymi wagonami, było to więc bardzo ryzykowne i niebezpieczne, po trzecie – mieli pomieszane wszystkie rzeczy (ubrania, dobytek, żywność) z tą wyżej wspomnianą rodziną. Uporządkowanie było niemożliwe z powodu szczupłości miejsca. Rodzice obawiali się o swoją córkę, że bez naszej pomocy nie uratuje ani siebie ani dzieci. Mieliśmy jednak nadzieję, że u kresu podroży odnajdziemy się i będziemy razem lub przynajmniej w pobliżu.
W Swiedłowsku, obecnie Jekaterinburg, rozdzielono nas na dwie części: pół składu pociągu skierowano w rejon Nowolaliński, a drugą część do rejonu Taboryńskiego. Nas przywieziono do stacji Bogosłowsk w pierwszym z ww. rejonów. Poinformowano nas, że do miejsca docelowego pozostało 50 km. Pokonywaliśmy tę odległość przez bezdroża i rzeki. Matki z dziećmi zapakowano na samochody ciężarowe “Zis 5”, na który i ja się załapałem. Drogą dla samochodów była zamarznięta rzeka. Była to najgorsza część dotychczasowej tułaczki, ponieważ zdarzały się przykre niespodzianki. W czasie jazdy wiele osób dostało torsji z powodu zatrucia spalinami. Ludzie jęczeli, a kierowcy – było ich dwóch – śmiali się. Jedziemy dalej, cały czas po lodzie, a tu nagle z przerażeniem stwierdzamy, że lód pęka i auto powoli opada, tu znów radosny śmiech kierowców! Okazało się, że rzeka zamarza do dna, a na powierzchni zamarznięta jest tylko napływowa warstwa wody i to tylko świeży lód pęka. Wobec tego jechaliśmy zapadając się do stałej warstwy lodu, to znów będąc na jej pierwszej części, raz głębiej, raz płyciej. W czasie tej drogi były najprawdopodobniej dwa postoje w wioskach. Tam odpoczywaliśmy w barakowych, ogrzewanych świetlicach i napiliśmy się gorącego picia. Gdyby nie to, to do miejsca przeznaczenia dowieziono by nas może nie martwych, ale na pewno sztywnych.
(cdn.)
JÓZEF HAMERLA